O literackiej nagrodzie Nobla dla Olgi Tokarczuk usłyszałem podczas bytności na dorocznych targach ochrony środowiska w Poznaniu. Wieść pośród targowego towarzystwa rozeszła się lotem błyskawicy, a może raczej należałoby powiedzieć, lotem sygnałów sieci komórkowych rozrzucających po telefonach, po ich aplikacjach najróżniejsze wieści ze świata. Bo też nie co dnia ktoś z naszych rodaków czerpie z dobrodziejstw testamentu szwedzkiego wynalazcy. Szybko zaserwowałem sobie ćwiczenie z pamięci sprawdzając, czy nie umknął mi ów zgoła obowiązkowy kanon polskich noblistów.
Ów poczet otwiera Maria Skłodowska – Curie. Raz to ze względu, na fakt dwukrotnego sięgania po ową nagrodę (wąskie to grono, złożone raptem z czterech osób na świecie), dwa – z uwagi na fakt, iż zaszczytu tego dostąpiła jako pierwsza z naszych rodaczek i rodaków. W roku 1903 otrzymała nagrodę w dziedzinie fizyki za badania nad promieniotwórczością. Gwoli prawdy, otrzymała go wspólnie z mężem Piotrem Curie, dzieląc dodatkowo winiec chwały z innym badaczem zjawiska promieniotwórczości - Henri Becquerelem. Po raz drugi nagrodę Nobla przyznano Skłodowskiej w roku 1911 w dziedzinie chemii za odkrycie pierwiastków promieniotwórczych – polonu i radu. I na tym nasz kanon noblistów o charakterze stricte naukowym się kończy. Większymi dokonaniami możemy pochwalić się w dziedzinie literatury.
W roku 1905 Akademia Szwedzka przyznała nagrodę Henrykowi Sienkiewiczowi za, jak napisano, „wybitne osiągnięcia w dziedzinie epiki i rzadko spotykany geniusz, który wcielił w siebie ducha narodu”, a więc za całokształt twórczości, a nie jak się często mylnie podaje za powieść „Quo vadis”. Wolą samego Alfreda Nobla było, by nagroda przyznawana była temu, kto stworzy „najbardziej wyróżniające się dzieło w kierunku idealistycznym”, ale Akademia bardzo rzadko nagradzała poprzez twórców konkretne arcydzieła. Wyjątek uczyniła m.in. dla Władysława Reymonta nazywając w 1924 roku „Chłopów” wybitnym eposem narodowym. Swoją powieść autor przedstawił światu kilkanaście lat wcześniej. Otrzymawszy nagrodę pisał więc z gorzką ironią, iż pieniądze i sława przypadły człowiekowi, który bez zmęczenia wielkiego rozebrać się nie może. Nim umarł cieszył się nią ledwie rok zasypywany przez ten czas listami z prośbami o wsparcie. Ich autorzy zdawali się pytać – na cóż literatowi tyle pieniędzy?
Na kolejnego literackiego Nobla czekaliśmy aż do 1980 roku. W roku powstania „Solidarności” uhonorowano Czesława Miłosza, poetę tworzącego na emigracji, objętego zapisem cenzorskim w Polsce. Polityczny kontekst nagrody, którą wręczano przy dźwiękach mazura z opery „Halka” Stanisława Moniuszki, podkreślało uzasadnienie decyzji jury wskazujące na "bezkompromisową wnikliwość w ujawnianiu zagrożenia człowieka w świecie pełnym gwałtownych konfliktów". Trzy lata później w 1983 roku pokojową nagrodę Nobla przyznano liderowi NSZZ Solidarność – Lechowi Wałęsie. Od dwóch lat zdelegalizowany przez komunistyczne władze związek działał w podziemiu. Niesławnej pamięci rzecznik rządu Jerzy Urban informację o przyznaniu nagrody nazwał „niewielkim epizodem w antypolskiej i antykomunistycznej krucjacie” oraz „kolejną reaganowska złośliwością”. Na uroczystościach w Sztokholmie, Lecha Wałęsę reprezentowała żona Danuta w towarzystwie najstarszego syna, Bogdana.
Informacja o przyznaniu tego szczególnego lauru, bywa dla nagrodzonych zaskoczeniem, ale czasem niesie ze sobą brzemię, którego próbują uniknąć. Dla poetki Wisławy Szymborskiej, którą Akademia Szwedzka obdarowała Noblem w 1996 roku, konieczność wystąpień publicznych i popularność okazały się tak ciężkie, iż jej przyjaciele dzielili jej życie na etap przed i po „tragedii sztokholmskiej”. Zrazu ogłosiła nawet strajk odmawiając podpisywania książek. Jak mówiła „Dopiero teraz zrozumiałam mit o Orfeuszu, którego rozszarpały zakochane w jego grze bachantki. Okazuje się, że to wcale nie jest metafora". Czy podobne uczucia staną się udziałem Olgi Tokarczuk? Zobaczymy.
Jednym radość, innym smutek. Lista naszych rodaków, którzy byli nominowani, ale nagrody Nobla nie otrzymali jest rzecz jasna liczniejsza. Pominiętych nominatów Komitet Noblowski zwykł ujawniać po upływie 50 lat. Fakt ten odnotowują więc raczej potomni a nie pretendenci. Pozostaje oczywiście nieśmiertelny mechanizm plotki i przecieków, który sprawia, iż niektórzy mają szansę poczuć się rozczarowani osobiście. Stąd przekaz o niezadowolonej z tryumfu Sienkiewicza Elizie Orzeszkowej, czy o zawiedzionym Stefanie Żeromskim powtarzającym sobie na wieść o uhonorowaniu Władysława Reymonta „Nic sobie z tego nie robię. Nic mnie to nie obchodzi”.
Przegląd odrzuconych przyprawia o zawrót głowy. Jest wśród nich Karol Olszewski (1846-1915), wynalazca kaskadowej metody skraplania gazów, który jako pierwszy na świecie wraz z Zygmuntem Wróblewskim w 1883 roku dokonał skroplenia tlenu a dwa lata później azotu. Jest też Kazimierz Funk (1884-1967) odkrywca pierwszej witaminy (B1) oraz twórca samego pojęcia „witamina”. O ile te dwa nazwiska winny nam się zakorzenić w pamięci jeszcze w latach szkolnych o tyle, nie wszyscy słyszeli zapewne o Leopoldzie Infeldzie (1989-1968) fizyku, badaczu teorii względności, współpracowniku Maxa Borna (teoria Borna-Infelda) oraz Alberta Einsteina (teoria Einsteina-Infelda-Hoffmanna). W gronie nominatów odnajdziemy ludzi pióra jak Witold Gombrowicz, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Parandowski, Leopold Staff, Maria Dąbrowska, Eliza Orzeszkowa, twórcę międzynarodowego języka esperanto lekarza okulistę Ludwika Zamenhoffa, czy wreszcie samego Józefa Piłsudskiego. Daremnie kandydaturę marszałka do pokojowej nagrody Nobla zgłosili krakowscy profesorowie w roku 1934. Obiektywnie, sama nagroda należała mu się już dużo wcześniej za powstrzymanie pochodu bolszewików na Europę. Nagrody jednak bywają subiektywne, więc w tym czasie „pokojowym Noblem” uśpiona duchem pacyfizmu Europa honorowała urzędników bezradnej Ligii narodów czy twórców traktatu w Locarno, który otworzył Niemcom drogę do rewizji granicy z Polską i Czechosłowacją.
Wróćmy jednak do kolejnych nominatów. Nie sposób nie wspomnieć o Ludwiku Hirszfeldzie (1884-1954), odkrywcy prawa dziedziczenia grup krwi, twórcy używanego do dziś na całym świecie nazewnictwa tychże (0, A, B i AB), odkrywcy czynnika Rh oraz przyczyn konfliktu serologicznego. To ostatnie odkrycie do dziś ratuje życie niezliczonej liczby noworodków. Piszę to uświadamiając sobie swój dług wdzięczności. Piszę i odkrywam związki Hirszfelda, którego ulicę w Lublinie nie raz przychodziło mi przemierzać, z innym wielokrotnie nominowanym do nagrody Nobla naukowcem Rudolfem Weiglem. Oto ów, który nadał imiona grupom krwi, zda się dla wszystkich jednakich, ulec musiał teorii o wyższości śród nich czynnika aryjskiego. Przymuszony przez Niemców do zamieszkania w warszawskim getcie, stara się nadal pracować naukowo, naucza, ale przede wszystkim leczy. Dzięki nielegalnie przemyconej do getta szczepionce, nim w lipcu 1942 r przedostanie się na aryjską stronę, próbuje walczyć z epidemią tyfusu.
Skąd w getcie owa szczepionka? Wszystko za sprawą Rudolfa Stefana Weigla (1883-1957), Austriaka z urodzenia, Polaka z wyboru. Jego przodkowie przyjechali na początku XIX wieku na Morawy, gdzie prowadzili najpierw warsztat a potem fabrykę montującą samochody, karety i bicykle. Po śmierci ojca, matka Rudolfa wyszła za Polaka, Józefa Trojnara nauczyciela gimnazjalnego w Jaśle i Stryju. Kiedy w 1907r. Rudolf kończył studia przyrodnicze na Uniwersytecie Lwowskim wciąż żywa była legenda takich odkrywców jak Paul Ehrlich, Robert Koch czy Ludwik Pasteur. Naukowców walczących z chorobami dziesiątkującym populacje całego świata. Powołany do wojska w czasie I wojny światowej, w obozach jenieckich i szpitalach zetknął się z tyfusem plamistym i postanowił go pokonać. Przeciwnik był nie byle jaki. W czasie wspomnianej Wielkiej Wojny pochłonął 3 miliony ofiar. Trwające wiele lat prace zakończył sukcesem, choć próbując pierwsze jeszcze niedoskonałe serum na sobie, omal nie przypłacił tego życiem. Co ciekawa w swoich badaniach Weigl, jako zwierząt laboratoryjnych użył wszy. Owady te przenosiły zarazki tyfusu z człowieka na człowieka, natomiast nie zakażały się między sobą. Weigl pokonał i ten problem, ale by metoda wytwarzania szczepionki była skuteczna należało karmić wszy. W instytucie prowadzonym po I wojnie światowej we Lwowie zatrudniano więc karmicieli, którzy pozwalali insektom pić swoją krew. Wszy w klatkach o wymiarach 2,5cmx5cm przyklejano na około 45 minut do ud i podudzi karmiących. Światowy rozgłos przyniosła Weiglowi akcja szczepień w belgijskich misjach katolickich w Chinach, która uratowała życie tysiącom mieszkańców. W roku 1939 Rudolf Weigl wyjechał do Abisynii. Pomagał tam w opanowaniu epidemii tyfusu, ale wobec wieści o zbliżającej się wojnie powrócił do Polski.
Po wybuchu II wojny światowej Lwów był okupowany najpierw przez Sowietów, później przez Niemców. Jedni i drudzy rozumieli znacznie badań i prac prowadzonych w instytucie Weigla. Rosjanie zamierzali przenieść jego siedzibę do Kijowa, ale profesor odmówił. Niemcy proponowali przenosiny do Berlina, kusili poparciem kandydatury do nagrody Nobla oraz proponowali podpisanie reichlisty, czyli potwierdzenia, że jest Niemcem. Weigel był co prawda, jak już pisałem, Austriakiem, ale w rozmowie z generałem SS Fritzem Katzmannem odmówił mówiąc „Ojczyznę wybiera się tylko raz. Ja wybrałem w 1918 roku”. Ryzykował życiem. Katzmann pełnił wówczas funkcję dowódcy SS i policji w Dystrykcie Galicja, a kilka tygodni wcześniej na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie Niemcy rozstrzelali profesorów Uniwersytetu Lwowskiego. Instytut pozostał we Lwowie, ale profesor zgodził się na niemiecką propozycję jego rozbudowy. Podjął ryzykowną grę, którą ceną było życie wielu ludzi. Instytutu Badań nad Tyfusem Plamistym i Wirusami działał na potrzeby armii niemieckiej. Weigel wymógł na Niemcach prawo do całkowitej swobody w doborze personelu. Jako karmiciele wszy jednocześnie pracowało tam około półtora tysiąca osób. Dokument poświadczający zatrudnienie w instytucie był podczas okupacji polisą na życie, chronił przed wywózką na roboty do Niemiec, a nawet pozwalał opuszczać teren getta - w ten sposób ocalał mikrobiolog Ludwik Fleck doprowadzany co dnia w tym celu do instytutu po niemiecką wojskową eskortą. Wszy karmili m.in. światowej sławy polscy…. matematycy Stefan Banach, Bronisław Knaster i Władysław Orlicz, ale też obiecujący młodzi ludzie, w których profesor widział przyszłość powojennej Polski. Wśród ocalonych przez Wiegla mamy więc poetę Zbigniewa Herberta, aktora Andrzeja Szczepkowskiego, wybitnego geografa Alfreda Jahna, pisarza i współtwórcę czasopisma „Fantastyka” Adama Hollanka czy światowej sławy dyrygenta Stanisława Skrowaczewskiego. To ledwie fragment długiej listy, tych którzy po wojnie swym życiem starali się nie zawieść pokładanych w nich nadziei.
A profesor? Profesor po wojnie został oskarżony przez komunistów o kolaborację z Niemcami. Powodem miała być współpraca z Wehrmachtem, do którego trafiały produkowane w instytucie szczepionki. Nie chciano pamiętać o ocalonych i szczepionkach przekazywanych Polskiemu Państwu Podziemnemu czy do getta. Oficjalnych zarzutów nigdy nie postawiono, ale skutecznie zniesławiono i zatruto życie. Ostatecznie zamknięto drogę do noblowskich zaszczytów, o które Rudolf Weigl ocierał się wielokrotnie (1930, 1931, 1932, 1933, 1934, 1936, 1937, 1938 i 1939). Nikt inny z naszych rodaków nie było nominowany do tej nagrody tak często. Nie sposób zrozumieć, dlaczego Akademia nigdy nie nagrodziła człowieka, który swym odkryciem i pracą uratował tyle istnień ludzkich. Prawdziwą nagrodą pozostaje ich wdzięczność, okraszona papieskim Orderem Świętego Grzegorza Wielkiego oraz nadanym pośmiertnie przez Instytut Yad Vashem tytułem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.
Spośród polskich nominatów do nagrody Nobla warto wspomnieć o osobie, która od owego zaszczytu była o krok, o włos zgoła. W roku 1924 faworytem pośród chemików był Kazimierz Fajans (1887-1975), naukowiec dziś już niemal zapomniany a nie słusznie. Każdy z nas na zajęciach z chemii zmagał się z tablica Mendelejewa, a ów polski fizykochemik odkrył w roku 1912, niezależnie od Fredericka Soddy'ego, prawo przesunięć promieniotwórczych (reguła Soddy'ego-Fajansa), które pozwoliło ustalić położenie w układzie okresowym wszystkich znanych pierwiastków promieniotwórczych i przyczyniło się do poznania izotopów pierwiastków. Co ciekawe, na myśl o prawidłowości przesunięć promieniotwórczych wpadał Kazimierz Fajans słuchając opery Wagnera „Tristan i Izolda”. Innym razem dźwięki opery Alberta Lortzina „Car i cieśla” naprowadziły go na zagadnienia trwałości różnych izotopów w zależności od ich masy atomowej. Jak pisał Józef Hurwic innym znakomity fizyk i meloman Arnold Sommerfeld słysząc o owych inspiracjach Polaka miał odrzec „Reguła trwałości jest, oczywiście, mniej ważna niż prawo przesunięć, gdyż „Car i cieśla” nie jest tak wybitnym dziełem muzycznym jak „Tristan i Izolda”." Nie wiemy niestety, czy muzyka była zaczynem dla odkrycia przez Kazimierza Fajansa (wraz z jego doktorantem Osvaldem H. Göhringiem) nowego pierwiastka o liczbie atomowej 91, który nazwali brevium (dziś znany jako protaktyn). Jakiekolwiek były okoliczności, pozostaje on drugim obok Marię Skłodowską-Curie (przypomnijmy, iż odkryte przez nią pierwiastki to rad i polon, ten drugi nazwany na cześć ojczyzny) naszym rodakiem pośród elitarnego grona odkrywców pierwiastków chemicznych.
Wróćmy wszakże do roku 1924. Polak był wówczas tak mocnym kandydatem do nagrody Nobla w dziedzinie chemii, iż sztokholmski dziennik „Svenska Dagbladet" na krótko przed ogłoszeniem decyzji zwrócił się do niego z prośbą o przysłanie fotografii, by móc ją zamieścić obok wiadomości o przyznaniu nagrody. Na nieszczęście Fajansa owa informacja wypłynęła na łamach szwedzkiej prasy w przeddzień ogłoszenia werdyktu. W efekcie Akademia postanowiła ukarać prasę i niedoszłego laureata rezygnując z przyznania nagrody za rok 1924.
Zdawałoby się, iż to koniec opowieści o polskich noblistach. Bo cóż znaczy „polskich”? Odbierając swoją nagrodę Henryk Sienkiewicz rzekł: „Zaszczyt ten, cenny dla wszystkich, o ileż jeszcze cenniejszym być musi dla syna Polski!”, bo też był synem tej ziemi, choć imię jej nie widniało wówczas na żadnej mapie Europy czy świata. Był Polakiem z urodzenia, choć wówczas nie mógł tego potwierdzić polskim paszportem. Ba, w odróżnieniu od Skłodowskiej czy Reymonta odrodzonej, wolnej Polski nie doczekał. Nie będzie więc przejawem megalomanii przypomnieć też tych, którzy sięgali po noblowskie laury, urodzili się na terenach Rzeczypospolitej, czuli się Polakami, ale za sprawą czasem niezależnych od siebie okoliczności życie swe trawili w obcych stronach, z obcym paszportem.
Swego czasu Antoni Słonimski w „Alfabecie wspomnień” z ironią i zjadliwością skomentował postać niejakiego mecenasa Leona Czeszera wpisem „Pierwszy Polak pochodzenia mojżeszowego, który dostał literacką nagrodę Nobla: ożenił się z wdową po Reymoncie”. Mylił się jednak, bo oto wiele lat wcześniej w roku 1907 nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki otrzymał Albert Abraham Michelson (1852-1931) urodzony w Strzelnie z ojca Samuela Michelsona i Rozalii z Przyłubskich. Jako czterolatek wraz z rodzicami wyemigrował do rozpalonej wówczas gorączką złota Kalifornii. Tam jego rodzice żyli ze sprzedaży narządzi do poszukiwania cennego kruszcu. Studiował w Akademii Marynarki Wojennej w Annopolis (ten epizod z jego życia stał się kanwą jednego z odcinków serialu Bonanza), później pracował na licznych amerykańskich uczelniach prowadząc badania nad prędkością światła, które stały się podstawą dla powstania teorii względności. Wynalazł również interferometr, przyrząd do pomiaru długości fal. Całe życie podkreślał że charakteryzująca go pracowitość, to cech narodowa Polaków. Do końca życia podkreślał swe polskie pochodzenie, zaś jako miejsce urodzenia niezmiennie wpisywał Polskę, choć Strzelno, gdy się urodził znajdowało się pod zaborem pruskim.
Podobny los był udziałem Izydora Izaaka Rabiego (1898-1988), urodzonego w polsko-żydowskiej rodzinie w podkarpackim Rymanowie laureata nagrody Nobla w dziedzinie chemii w roku 1944. On również jako malutkie dziecko wyjechał wraz z rodzicami do Stanów Zjednoczonych. Jak mawiał gdyby nie ich decyzja zostałby pewnie krawcem. Za oceanem sięgnął profesorskich zaszczytów, kierował Komisją Energii Atomowej, a nagrodę Nobla otrzymał za opracowanie za rezonansowej metody obserwacji właściwości magnetycznych jąder atomowych. Wcześniej w 1940 roku kierował pracami nad udoskonaleniem urządzeń radiolokacyjnych dla potrzeb amerykańskiej armii. Prowadzone przez niego prace naukowe przyspieszyły wyposażenie wojsk alianckich w urządzenia radarowe oraz wyprodukowanie pierwszej amerykańskiej bomby atomowej. Otwarcie popierał pracę nad tą bronią, jak nad każdą inną, która mogłaby przyśpieszyć zwycięstwo nad Niemcami ("Gdyby ktoś przyszedł do mnie z dobrym pomysłem, ja zapytałbym: Ilu Niemców to zabije?"), ale będąc świadkiem pierwszej eksplozji jądrowej po raz pierwszy raz w życiu był przerażony („Kilka minut później ciarki przeszły mi po plecach i zdałem sobie sprawę z tego, co to oznacza w przyszłości dla ludzkości”). To dlatego protestował przeciwko pracom nad bombą wodorową.
Podobne podejście do problematyki zbrojeń jądrowych reprezentował urodzony w żydowskiej rodzinie w Warszawie Józef Rotblat (1908-2005), laureat pokojowej nagrody Nobla za rok 1995. Od dzieciństwa interesował się przedmiotami ścisłymi, zaczytywał się powieściami Juliusza Verne’a i fantastyką naukową spod pióra Jerzego Żuławskiego. Biednych rodziców nie było stać by wysłać Józefa do gimnazjum, co zamykało mu jednocześnie drogę do matury. Z tego względu w 1928 roku postanowił zdawać do Wolnej Wszechnicy Polskiej, prywatnej uczelni, w której nie wymagano dokumentu dojrzałości. O egzaminie dowiedział się dzień wcześniej i poszedł nań nieprzygotowany. Egzamin z nauk ścisłych zdał bez problemy, kłopot był ze sprawdzianem z wiedzy ogólne. Miast pisa o wpływie osiemnastowiecznej Komisji Edukacji Narodowej na ówczesne wykształcenie w Polsce, podzielił się własnymi przemyśleniami o tym, jak powinno być zorganizowane polskie szkolnictwo. Oryginalny wywód oczarował egzaminatora. Jego talent do fizyki i matematyki dostrzegł jeden z najwybitniejszych polskich fizyków Ludwik Wertenstein. Rotblat został adiunktem u człowieka, który starał się w Warszawie stworzyć silny ośrodek naukowy fizyki nuklearnej. Wiosną 1939 roku Wertenstein wysłał swego asystenta na stypendium do Londynu, gdzie odkrywca neutronów James Chadwick budował cyklotron. Co ciekawe Chadwick, laureat nagrody Nobla z roku 1935, podobnie jak Rotblat swoją karierę naukową rozpoczął w niestandardowych okolicznościach – chcąc zdawać egzamin wstępny na matematykę, przez przypadek trafił na egzamin dla kandydatów na fizykę. Przeszedł go pomyślnie, a gdy zorientował się w pomyłce, z powodu wrodzonej nieśmiałości jej nie sprostował.
Wróćmy jednak do Rotblata. Polak miał wrócić do kraju z wiedzą jak ów cyklotron zbudować w Warszawie. Niestety plany te pokrzyżował wybuch wojny. W Liverpoolu Rotblat pracował wraz z Chadwickiem i Austriakiem Otto Frischem pracował nad koncepcją bomby na bazie uranu. W roku 1943 na mocy porozumień anglo-amerykańskich zespół Chadwicka miał przenieść się do Los Alamos by kontynuować pracę nad bombą atomową. I tu pojawił się kłopot, bo Rotblat odmówił przyjęcia brytyjskiego obywatelstwa co stanowiło warunek wyjazdu. Kiedy odrzekł iż „Zmiana obywatelstwa to nie zmiana ubrania z letniego na zimowe”, Chadwick musiał negocjować jego udział z dowodzącymi projektem „Manhatan”. Ostatecznie Józef Rotblat trafił tam jako obywatel polski, jedyny z jego uczestników bez paszportu amerykańskiego czy brytyjskiego. Inny członek zespoły Stanisław Ulam ze słynnego grona lwowskich matematyków, miał już obywatelstwo amerykańskie. Efekty prac jakie obserwował podczas prac w ramach projektu „Manhatan” uczyniły go idealistycznym pacyfistą. W styczniu 1944 roku odszedł z zespołu i powrócił do Anglii rozwijając prace nad wykorzystaniem atomu w medycynie. Poróżnił się z dawnymi współpracownikami głosząc pogląd, iż posiadanie broni atomowej nie sprawia, iż jesteśmy bezpieczni, bo ktoś innym może jej użyć nie bacząc na własne bezpieczeństwo. W swoim idealizmie był radykalny i przeciwny wszystkim wojnom, nie dzieląc ich na zaczepne i obronne. Stąd powołanie przez niego w 1957 roku wraz z innym noblistą Bertrandem Russellem ruchu na rzecz rozbrojenia zwanego Pugwash. Skupiał on ludzi nauki z obu stron „żelaznej kurtyny”. Organizacja miała udział w podpisaniu części traktatów rozbrojeniowych, oraz jak wspominał Henry Kissinger, brała udział w nawiązaniu negocjacji pomiędzy USA a Wietnamem Północnym. Budziła jednak również kontrowersje, choćby przez zorganizowanie w 1982 r. obchodów dwudziestopięciolecia istnienia Ruchu w spacyfikowanej stanem wojennym Polsce czy zatajenie podczas obrad listu prof. Andrieja Sacharowa, opisującego łamanie praw człowieka przez władze ZSRR. Nagroda Nobla trafiła w ręce Rotblata właśnie za stworzenie ruchu Pugwash. Ceremonię wręczenia na jego życzenie uświetnił „Polonez heroiczny” Fryderyka Chopina. Odbierał go, jako obywatel brytyjski, bo po zakończeniu wojny w 1945 nie chciał wracać do opanowanej przez komunistów Polski. Nie pozwoliliby mu na do sami Anglicy. Uczestnikowi prac nad amerykańską bombą atomową groziło wywiezienie przez sowieckie służby do ZSRR. Do końca życia płynnie mówił po polsku i określał się jako Polak z brytyjskim paszportem.
Wśród laureatów pokojowej nagrody Nobla znaleźli się również dwaj izraelscy politycy urodzeni w Polsce. W 1978 roku był to premier Izraela, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, więzień NKWD i łagiernik, żołnierz Armii Andersa, urodzony w Brześciu Litewskim Menachem Begin (1913-1992). W roku 1994, urodzony w Warszawie prezydent i premier Izraela Szymon Perez (1923-2016), który wraz z rodzicami jeszcze w 1934 roku wyemigrował do Palestyny.
Długa to opowieść a przecież, gdyby czasu i stron stało należałoby jeszcze wspomnieć o laureacie literackiej nagrody Nobla z 1978 roku Izaaku Bashevis Singerze (1902-1991) urodzonym w mazowieckim Leoncinie autorze m.in. „Sztukmistrza z Lublina”, który wyemigrował wraz z rodziną za ocean w 1935 roku. Trzebaby przypomnieć urodzonego we Włocławku Tadeuszu Reichsteinie (1897-1996), który medycznego Nobla odbierał w 1950 roku jako Szwajcar, czy amerykańskiego biochemika Andrzeja Schally (syna generała wojska polskiego) urodzonego w 1926 roku w Wilnie. Ów medycznego Nobla odbierał w 1977 roku. Jest jeszcze urodzony w Złoczowie amerykański fizyk Roald Hoffmann (Nobel w roku 1981) i jego kolega po fachu Georges Charpak (1924-2010), urodzony w Dąbrowicy koło Równego (Nobel w 1992 roku).
Każdy z nich wart osobnej opowieści. Może następnym razem…