Felietony.

30-03-2010 #Felietony

Opowieść piąta – czyli niech szlag brzuch trafi, byle gospodarza zniszczyć

Niech brzuch szlag trafi, byle gospodarza zniszczyć.

Wierny temu staropolskiemu z ducha powiedzeniu, nie jeden raz dałem się skusić by korzystać z dobrodziejstw wynalazku Georga Stephena. ów Amerykanin, o którym poza nazwiskiem nic pewnego nie udało mi się ustalić, sprezentował potomnym konstrukcję ogrodowego rusztu powszechnie używanego do grillowania. Sądzić należy, iż do dzieła stworzenia pchnęło go albo zamiłowanie do pieczonego mięsiwa, albo kłopoty finansowe skojarzone z wnikliwą obserwacją otoczenia. To co w czasach Wielkiego Kryzysu było częstokroć wynikiem biedy i okoliczności – czyli wspólne „barbecue” pod chmurką, w latach pięćdziesiątych niepostrzeżenie stało się formą spędzania wolnego czasu w gronie rodziny i przyjaciół. Wynalazek Georga Stephena, genialny w swej prostocie, pomógł ów zwyczaj rozpowszechnić nie tylko za Wielką Wodą.

Niczym lawina, grillowanie tryumfalnie przetoczyło się z początkiem lat dziewięćdziesiątych przez polskie ogrody, ogródki działkowe, werandy a nawet, o dziwo, co większe balkony. Kto żyw rzucał na ruszta mięsa wszelkiej maści, których smaki unifikowały u kresu grillowania te same przyprawy. Kiełbasy, karczki czy inne szaszłyki darzyły tedy w ustach jednakim smakiem, trudnym do zapicia czy zapomnienia.

Jest grillowanie miłym sposobem spędzania wolnego czasy, jest modą, która być może przeminie, ale jest poza wszystkim właśnie formą zapomnienia. O kłopotach, codziennym zabieganiu, dolegliwościach. Także tych, które na skutek grillowania nie ustąpią a wręcz przeciwnie mieć się będą, naszym kosztem, coraz lepiej. Serwowane raz po raz smakołyki noszą w sobie, za sprawą wytopionego a ponownie prażonego tłuszczu dość poważne ryzyko dla zdrowia. Poza wszystkim grożą przypadłością objawiającą się tym, iż trudniej delikwenta obejść niż przeskoczyć. Groźby lekarzy, zwykliśmy jednak, jak na prawdziwych mężczyzn i kobiety przystało, lekce sobie ważyć, niczym bohater starej irlandzkiej piosenki („Moonshiner”) zakładający, iż jeśli księżycówka go nie zabije, będzie żył aż do śmierci.

Owa ułańska fantazja, coraz częściej udziela się miłośnikom czegoś co można by nazwać „Wielkim grillowaniem”. Wzorem obowiązującej postpolityki, godzą w sobie elementy skrajnego tradycjonalizmu z europejską postępowością. Palenie śmieci to przyszłość, to codzienność europejskiej wspólnoty – wyrokują na łamach prasy, zapominając iż owa Wspólnota zwykła dawać pierwszeństwo wszelkim wysiłkom na rzecz ponownego wykorzystania surowców. Jednocześnie przekorna dusza, każe im kultywować wypraktykowaną przez wieki metodę radzenia sobie ze śmieciami w domowych paleniskach czy rozpalanym za domem ognisku. Furda recykling. Furda segregacja. Cóż… Słynne „barbecue” to też jedynie dalekie pokłosie indiańskiej, pieczonej dziczyzny.

Zachowanie stronników „Wielkiego grillowania” to skądinąd smakowity kąsek dla etnologów. Konsekwentnie czerpiąc z doświadczeń przodków unikają używania pewnych słów, które wedle tradycji mogą sprowadzić nieszczęście. Próżno więc w ich wypowiedziach szukać złowrogich słów-tabu. Próżno czytać o dioksynach czy furanach, które szkodliwe dla ludzkiego zdrowia uwalniają się podczas każdego procesu spalania. Z tej przyczyny, spośród termicznych metod zagospodarowania odpadów bezpieczniejsze wydaje się już współspalanie paliwa ze śmieci w cementowniach. Temperatura pieca cementowego przekraczająca 2000ºC w połączeniu z kilkukrotnie dłuższym czasem spalania, w odróżnieniu od klasycznych spalarni radzi sobie z dioksynami i furanami doskonale.

A owe spalarnie, których perspektywa budowy co poniektórych nęci…??? To tylko próba pójścia na skróty w obliczu nadchodzących terminów zapadalności podjętych zobowiązań. Nałożone poziomy odzysku… Deklarowane poziomy redukcji…