Felietony.

16-11-2015 #Felietony

Opowieść trzydziesta czwarta, czyli rzeczy pomieszanie

Kiedy w czerwcu 2001 roku ustawodawca wprowadził do nowej Ustawy o odpadach pojęcie ich zbierania nie zdawał chyba sobie sprawy jakie wywoła zamieszanie. Na pozór wszystko wydawało się proste. Jak w wielu innych ustawach, także w tej szczegółowe zapisy poprzedzono definicją pojęć podstawowych. Tam zaś można było wyczytać, iż zbieranie odpadów to „to każde działanie, w szczególności umieszczanie w pojemnikach, segregowanie i magazynowanie odpadów, które ma na celu przygotowanie ich do transportu do miejsc odzysku lub unieszkodliwiania.”
Niby proste, ale co zrobić, gdy w głowie miast „zbierania” wciąż tkwi nam zasiedziałe przez lata „odbieranie odpadów”. Nie bez przyczyny napisałem „zda się” gdyż tak naprawdę pojęcie „odbierania” pojawiło się w przepisach prawa dopiero półtora roku później w grudniu 2002 roku jako określenie czynności odbierania odpadów od właścicieli nieruchomości. Na usta pchało się więc podświadomie słowo utrwalone zwyczajem. Co niektórzy wspominali o „usuwaniu” nawet nie odpadów a nieczystości, co wywieść by można jeszcze z zapisów Rozporządzenia o usuwaniu nieczystości i wód opadowych podpisanej przez prezydenta Ignacego Mościckiego w marcu 1928r. Kiedy więc w 2003 roku przed przedsiębiorcami wywożącymi śmiecie stanął wymóg posiadania zezwoleń na odbieranie i zbieranie odpadów zamęt w ich głowach był uprawniony. Należało rozróżnić między „odbieraniem” polegającym na zabieraniu odpadów komunalnych od właścicieli nieruchomości a „zbieraniem” wszelkich innych odpadów poprzez ich umieszczanie w pojemnikach by przygotować je przed transportem do miejsc gdzie zostaną poddane odzyskowi lub unieszkodliwieniu. Pierwszą z czynność regulowała Ustawa o utrzymaniu czystości i porządku w gminach, drugą zaś Ustawa o odpadach. Stawali więc przed obliczem urzędu gubiąc się w zeznaniach, nie potrafiąc określić o co właściwie przychodzi im wnioskować. Stawali i stają nadal, choć kolejne prawne rewolucje wymiotły już z pamięci zezwolenia na odbieranie odpadów. Wielu zbieranie odpadów niezmiennie kojarzy się z czynnością opróżniania plastikowych czy metalowych pojemników stojących w śmietnikowych altankach, testując tym samym cierpliwość pracowników urzędów pochylających się nad ich dylematami.
Osobom spoza branży owo zagadnienie może jawić się jako coś na kształt nierozstrzygniętego sporu o to czy toasty winno się wznosić czy wygłaszać. Dla tych rozsmakowanych w interpretowaniu przepisów będzie okazją dla mimowolnego przetestowania kompetencji rozmówcy. Sam niejednokrotnie doświadczyłem tego w długich rozmowach toczonych z mym kolegą nawykłym do odczytywania ducha i litery prawa. Pamiętam oznaki przygany i skrywanej poniekąd satysfakcji gdy potykałem się o owo „zbieranie” i „odbieranie”. Cóż czuć się musiał bez mała jak ja, wychowany na lekturze romantyczno-przygodowej, słyszący jak ktoś beztrosko myli indiańskie tipi z wigwamem. Z jednej strony lekka irytacja niewiedzą, z drugiej naiwne uczucie dostępu do wiedzy niedostępnej innym. I rzecz jasna nieodparta chęć krzewienia tych wiedzy, zda się wszystkim nieodzownej.
Bo też ów wigwam i tipi są doskonałym przykładem owego pomieszania rzeczy, którego czasem przychodzi nam doświadczać. Uwieczniony na ilustracjach i filmach charakterystyczny indiański stożkowy namiot to rzecz jasna tipi, a nie wigwam jak często zwykło się mawiać. Na szkielecie wykonanym z czterech sosnowych tyczek o długości 7-8 metrów wspierano na planie koła dodatkowych 15 do 20 żerdzi, całość zaś pokrywano poszyciem z bizonich skór. W środku tipi w wietrzne i zimowe dni płonęło centralnie położone ognisko nad którym w metalowym kotle kupowanym od białych handlarzy lub gdy takowego nie było w bizonim żołądku ważono strawę i mięso. Dym z ogniska nie zakłócał życia mieszkańców uchodząc do góry poprzez tzw. wiatrownice, czyli dwa swoiste skórzane kominy o kształcie uszu, rozpięte na najdłuższych żerdziach u szczytu namiotu. Dodatkową izolację tworzyła wewnętrzna skórzana ściana zazwyczaj spływająca szczelnie ku ziemi, zaś odpinana w dni ciepłe i pogodne.
By postawić typowe tipi, w którym zamieszkać mogła rodzina licząca do 12 osób należało wyprawić skóry z 15 dorosłych bizonów. Ów charakterystyczny namiot był wynalazkiem wykrystalizowanej na początku XIX wieku koczowniczej kultury Indian Prerii. Stąd jego zalety często podnoszone w opowieściach – duża łatwość składania, rozkładania i transportu. Podobno by przewieźć tipi wystarczały dwa lub trzy konie ciągnące włóki ze złożonymi nań elementami poszycia, zaś samo rozłożenia namiotu zajmowało dwóm doświadczonym kobietom ledwie godzinę. Bo też kobiety, jak każdy członek społeczności Indian prerii miały ściśle określone role i zadania. Jeśli ich obowiązki określić jako dbałość o ognisko domowe, to w pojęciu tym obok wychowania dzieci, przygotowania pożywienia, wyrobu ubrań mieściła się także budowa i transport domostwa. Jak pisze Robert Utley, badacz historii i kultury Dakotów:
„Lakocka matka wykonywała ciężką pracę, lecz nie oznaczało to bynajmniej, że zajmowała niższą pozycję w rodzinie czy społeczeństwie. „Było czymś oczywistym, że kobieta zajmowała swoje miejsce i mężczyzna swoje; obydwoje decydowali sami za siebie i jedno nie podlegało drugiemu” – stwierdził pewien znawca przedmiotu. Matka nigdy nie była popychadłem, ale właściwą panią domu. To ona, a nie mąż, władała tipi i całym dobytkiem rodziny. Wywierała przemożny wpływ na dzieci – na córki, póki nie wyszły za mąż, i na synów aż do czasu, gdy zaczynał im się zmieniać głos.”
Niezrozumienie przez białych owych tradycyjnych zależności prowadziło do budowania, zarówno wówczas jak i teraz, obrazu leniwych „czerwonoskórych” mężczyzn wykorzystujących swą pozycję w bardzo patriarchalnej społeczności. Tymczasem jak się okazuję ponad jedna czwarta Indian Ameryki Północnej żyła przed wiekami w systemie rodowym, w którym pochodzenie liczy się jedynie od strony matki, dziedziczenie odbywa się na linii matka – córka, zaś mężczyzna siłą rzeczy „przyżeniał” się do rodziny żony. Naukowcy używają w takich przypadkach określenia „rodzina matrylinearna” wiążąc je jednocześnie z ludami rolniczymi, stąd ich występowanie wśród ludów Południowego Zachodu (dawne kultury: Anasazi, Mogollon, Hohokam, Patayan) ale także Nawaho, Apaczów czy zamieszkujących Wschodnie Wybrzeże Irokezów, gdzie to jedynie kobiety wybierały radę plemienną.
Owo wschodnie wybrzeże, gdzie doszło do pierwszych kontaktów rdzennych Amerykanów z kolonistami z Europy wniosło do kultury pojęcie wigwamu. W odróżnieniu od tipi, wigwam był domostwem nieprzenośnym. Budowano go na obrysie koła w oparciu o młode drzewa, których wierzchołki związywano o szczytu, zaś gdy przyroda nie była aż tak pomocna szkielet przygotowywano ze specjalnie przyciętych drewnianych prętów wbijanych w ziemię. Tak stworzoną kopułę pokrywano zwykle korą brzozową. Niektóre plemiona dopełniały poszycie skórami czy wyplatanymi matami z trzciny. Podobnie jak w tipi w centralnym miejscu wigwamu znajdowało się palenisko, pod ścianami zaś miejsce spoczynku. W obu przypadkach domostwa nie miały podłogi, dla wygody mieszkańców słano na ziemi gałęzie lub wyprawione skóry.
Skąd powszechna skłonność do nazywania tipi wigwamem? Nie sposób dziś znaleźć źródło owej pomyłki. Nie jest nim na pewno Karol May, autor cyklu o szlachetnym Winnetou, który w swych powieściach przygodowych używał w oryginale niemieckiego słowa „zelt” oznaczającego namiot. Opisywani przez niego Apacze, budując swe domostwa często stosowali konstrukcję pośrednią tzw. wickiup. Był to, rzec można, przenośny wigwam, coś na kształt okrągłego namiotu o ścianach z gałęzi wierzbowych lub dębowych uszczelnianych tzw. niedźwiedzią trawą. (W tym miejscu spieszę z wyjaśnieniem, iż owej rośliny z rodziny liliowatych (Xerophyllum tenax), której liście wykorzystywano ówcześnie również do wyplatania koszyków, nie należy mylić z popularną w przydomowych ogrodach kostrzewą miotlastą (Festuca scoparia) zwaną czasem niedźwiedzim futrem bądź właśnie trawą niedźwiedzią.) Dach uszczelniano skórami, które zdejmowano gdy we wnętrzu było nazbyt gorąco, o co w upalny dzień nie trudno zważywszy, iż domostwo przeznaczone dla jednej rodziny nie imponowało wielkością. Budowano je na planie koło o promieniu od 3 do 5 metrów, zaś jego wysokość sięgała zwykle od 1,8 do 2,4 metra. Wejście do tak skonstruowanego namiotu przysłaniano kocem lub kawałkiem skóry.
Ów nieszczęsny wigwam tak głęboko zakorzenił się w zbiorowej pamięci, iż jego ofiarą padło nie tylko preriowe tipi, ale i wielorodzinne domy Irokezów. Mianem, które dziś kojarzy się z mocno ekstrawagancką fryzurą, zwano zawiązany w 1570r. Związek Sześciu Narodów – sześciu plemion Wschodniego Wybrzeża: Mohawków, Oneidów, Onandaga, Seneków, Tusakarora i Kayugów. Biali przydali Irokezom miano Greków Ameryki, i w rzeczy samej stworzona przez nich wspólnota języka i kultury, z której wzorców korzystano ponoć spisując konstytucję Stanów Zjednoczonych warta jest oddzielnej opowieści. W tym miejscu wspomnijmy jedynie o ich wielorodzinnych domostwach (tzw. „długie domy”), które również czasami mylnie zwie się wigwamami. Wedle prac archeologicznych prowadzonych na terenie należącej przed wiekami do plemienia Mohawków wioski Otstungo dom rodowy budowano z pali drewnianych i kory na planie prostokąta o bokach 36 i 6 metrów. Środkiem prowadził wspólny korytarz w którym płonęło sześć ognisk, służących dwunastu mieszkającym tam rodzinom. Po obu stronach korytarza mieściły się mieszkania poszczególnych rodzin wyposażone w piętrowe legowiska do spania. Na krańcach wspólnego domostwa umieszczano magazyny z żywnością i opałem.
Jeszcze inaczej zwykli mieszkać Indianie Nawaho budujący zawsze skierowany na wschód tzw. hogan z bali drewnianych oblepianych gliną. Plemię Nez Perce wedle relacji wyprawy Lewisa i Clarka budowało domy podobne do tych przez Irokezów, w których zamieszkiwało nawet do 30 rodzin. Ewenementem były zaś miasta kultury Anasazi – skryte w cieniu skalnych urwisk puebla. Piętrowe czworoboczne budowle konstruowane z kamiennych bloków przypominające średniowieczne europejskie miasta. Komunikacja między piętrami odbywała się przy pomocy zabieranych w razie niebezpieczeństwa drabin. Domy pozbawione były drzwi, do wnętrza wchodzono przez otwór w płaskim dachu.
Ale dość już o indiańskich domostwach. Nie każdego pasjonują opowieści z dalekiego pogranicza. Kolejny przykład tytułowego pomieszania pojęć odnalazłem przemierzając bliższe sercu bezkresy. U zbiegu dróg, opodal pól, łąk, siół i miasteczek rozsiano liczne stacje i stacyjki, gdzie w potrzebie można zatankować samochód. Śród nich moją szczególną uwagę przykuły te, które za swoje logo przybrały sylwetkę husarza. Ów legendarny skrzydlaty jeździec, dumę polskiego oręża musiał budzić pozytywne skojarzenia i pewnie zachęcił by do skorzystania z oferowanych usług, gdyby nie nagły dysonans wywołany białym napisem. Przecierać za kierownicą oczy ze zdumienia, nie jest rzeczą bezpieczną, ale spojrzałem raz, spojrzałem drugi… Wzrok mnie nie mylił. Postać husarza wspierała się na słowie „huzar”. Zgadzały się tylko dwie pierwsze litery.
Nie byłem pierwszy. Właściciel sieci owych stacji musiał mieć już dość natrętów wytykających mu niewiedzę skoro zdecydował się na publikację oficjalnego stanowiska. Próbując zaś przekuć swą słabość w sukces przygotował oświadczenia, w którym wskazał, iż skrzyżowanie huzara i husarza było zabiegiem celowym, przy pełnej świadomości dzielących ich różnic. Co więcej uczyniono to odwołując się do „świadomości zbiorowej społeczeństwa, która łączy te rodzaje formacji, poprawnie identyfikując obie z militarystyką”. Jednym słowem wpisano się w nurt ignorancji z szacunku dla niej samej. Powątpiewam w ten zbiorowy brak wiedzy, choć pomysłodawca owego logo nie znalazł się bynajmniej w najgorszym towarzystwie.
W grudniu 1935 roku w polskich kinach święciła tryumfy komedia „Manewry miłosne czyli córka pułku” w reżyserii Jana Nowiny Przybylskiego i Konrada Toma. Na ekranie cała plejada gwiazd: jedna z najpopularniejszych aktorek „dwudziestolecia” – Tola Mankiewiczówna, primabalerina Teatru Wielkiego w Warszawie – Loda Halama, która swą autobiografię zatytułowała w znaczący sposób „Moje nogi i ja”, późniejsza założycielka zespołu „Mazowsza” – Mira Zimińska, jeden z dwóch największych amantów polskiego przedwojennego kina – Aleksander Żabczyński, niepowtarzalny mistrz drugiego planu – Stanisław Sielański, wreszcie Ludwik Sempoliński – aktor, piosenkarz i wychowawca wielu pokoleń aktorów. Zacne to towarzystwo wiodło swój pełen romantycznych przygód żywot w wymyślonym na potrzeby filmu państwie Skumbria. Nader dźwięczna nazwa wywiedziona z łaciny a oznaczająca rybę z rodziny makrelowatych (rok później K. I. Gałczyński wywoła burzę publicystycznym wierszem „Skumbrie w tomacie”) podkreślała bajeczno-groteskowy charakter fabuły. W sukurs przychodziły równie egzotyczne imiona i stroje bohaterów na zgoła operetkową modę nawiązujące do malowniczego umundurowania huzarów. Miłosne uniesienia przeplatają się więc z serią zabawnych pomyłek, wszystko zaś okraszone muzyką. Najbardziej zapada w pamięć rozmarzone „Powróćmy jak za dawnych lat” Henryka Warsa z tekstem Jerzego Jurandota, ale naszą uwagę winna zwrócić zgoła inna piosenka. W jednej ze zbiorowych scen grupa skumbriowych huzarów z Aleksandrem Żabczyńskim i Lodą Halamą śpiewa w uniesieniu następujące słowa:
„My husarzy, wolne ptaki
Mamy szampan zamiast krwi
Szaławiły, zawadiaki
Wolność to my, wolność to my”

Komu dali się, kolokwialnie mówiąc, wypuścić? I ten tekst skrzesał spod swego pióra Jerzy Jurandot do marszowej melodii Henryka Warsa. Znany ze swej inwencji językowej (za jego to sprawą w języku polskim pojawiło się np. słowo „pitigrilić” użyte w „Balladzie o jednej Wiśniewskiej”) stworzył na potrzeby piosenki, jej płynności i rytmu formę przejściową, coś między huzarem a husarzem. Wyraz płynnie przechodzący z jednego bytu w drugi, bo przecież jeśli trzymać się huzarów to oczywiście „my huzarzy, wolne ptaki…” a jeśli przywoływać skrzydlatych jeźdźców to zdecydowanie „my husarze…”. A może to po prostu literówka i nie wart funta kłaków ów cały wywód…
Jakkolwiek się rzecz miała Jerzy Jurandot bawiąc się słowem sięgnął mimo woli blisko źródłosłowu, z którego obie nazwy poczęto. Oto w XIV wieku na Węgrzech pojawiła się lekka jazda najemna tworzona z Serbów. Zbrojna w lekką kopię i szable, skryta za charakterystyczną „rogatą” tarczą formacja zwana była przez Polaków racami. Po porażce Serbów z Turkami w bitwie na Kosowym Polu w 1389r. szukali oni schronienia i okazji do walki m.in. w Rzeczypospolitej. Wtedy też zawędrowało nad Wisłę serbskie słowo gusar oznaczające rozbójnika, pirata czy konnego wojownika. Z owej lekkiej w istocie jazdy, gdy na polskim tronie zasiadł książę siedmiogrodzki Stefan Batory rozkwitła niepowtarzalna ciężka, polska formacja zwana husarią. W innych krainach tradycję raców ponieśli dalej lekkozbrojni huzarzy. W XVII i XVIII stuleciu nosząca się „na węgierską modłę” jazda pojawiła się w Bawarii, Francji, Prus, Szwecji, Danii, Hiszpanii, Anglii a nawet Rosji opierającej przecież swą lekką jazdę na kozakach. Z Europy huzarzy zawędrowali również na inne kontynenty, stąd odnajdziemy ich ślady w egzotycznych zda się armiach Argentyny, Chile czy Peru. Na początku XIX wieku ścierali się ze sobą huzarzy na niemal wszystkich polach bitewnych Europy.
I nie sposób było ich pomylić z kimś innym. Od swych węgierskich protoplastów przejęli charakterystyczne elementy ubioru. Sukienna kurtka zwana dolmanem na piersiach zdobiona była pełnym ozdobnych guzów i pętlic szamerunkiem. Na ramiona narzucano mentyk, czyli wierzchnią kurtkę, równie bogato szamerowaną, pobitą suknem z futrzanym-barankowym obrzeżem. Całość stroju dopełniały równie zdobione i wyszywane rajtuzy oraz wysokie buty typu węgierskiego.
Lecz niech nas nie zwiedzie, ów malowniczy ubiór, który wiodąc za sobą romantyczną legendę wprowadził huzarów do zbiorowej wyobraźni, by wspomnieć choćby operetkę Pala Abrahama „Wiktoria i jej huzar” czy na rodzimym gruncie komedię Aleksandra Fredry „Damy i huzary”. Przeznaczona do działań rozpoznawczych i osłony piechoty formacja potrafiła ważyć się na czyny niezwykłe. Dość wspomnieć noc z 23 stycznia 1796 rok, kiedy podpułkownik Louis Lahure poprowadził 8 pułk francuskich huzarów do ataku w holenderskim porcie Den Helder. W ściętej lodem Zatoce, opodal wyspy Texel stało 14 uwięzionych przez mróz holenderskich okrętów. Owinąwszy końskie kopyta szmatami by nie czynić hałasu, oddział huzarów zbliżył się do nich w ciemnościach nocy. Na szczęści pokrywa lodowa była na tyle gruba, że nie popękała pod ciężarem wyjątkowo dociążanych koni – każdy z huzarów wiózł za swymi plecami piechura z 15 pułku – niezwykli pasażerowie mieli ich wspierać w ataku na okręty. Tym sposobem jedyny raz w historii kawaleria wzięła do niewoli 14 okrętów zdobywając przy tym imponującą ilość 850 dział.
Cóż, jeden z najsławniejszych dowódców czasów Napoleona, generał Antoni Karol Ludwik Collinet hrabia de Lasalle, miał ponoć rzec „huzar, który dożył trzydziestki, jest zwykłym dekownikiem”. Wierny swym słowom poległ w wieku 34 lat szarżując w bitwie pod Wagram. Jego biografię przetłumaczył na język polski w latach trzydziestych ubiegłego wieku Bolesław Wieniawa-Długoszowski, opatrując słynnym wstępem: „Czytelniku! Jeśli zgodzisz się ze mną, że na świecie istnieją tylko dwa zawody godne wyzwolonego i niepodległego mężczyzny, a mianowicie: zawód poety i kawalerzysty…”. Czy myślał pisząc te słowa o sobie – wszak sam śmigłe składał rymy? Rzekłbym raczej, że o swym ukochanym bohaterze, który będąc świadkiem szarży pod Somosierrą nie tylko poczytywał sobie za zaszczyt możność dowodzenia Polakami, ale także wiedziony weną skreślił dla nich stosowną pieśń.
Nie miał de Lasalle możliwości dowodzić polskimi huzarami, którzy dowody swego męstwa dawali podczas „Drugiej Wojny Polskiej” Napoleona. Dziesiąty (zwany złotym, za sprawą złotych szamerunków na granatowym mundurze) i trzynasty pułk huzarów walczyły na polach Borodino i osłaniając odwrót Wielkiej Armii nad Berezyną. Złoci huzarzy Umińskiego jako pierwsi weszli 14 września 1812 roku do Moskwy wzorem, mylonej z nimi jako się rzekło husarii, która do stolicy Rosji wkroczyła 12 września 1610 roku. Husaria murów Moskwy nie musiała zdobywać (po tym jak bojarzy zdetronizowali cara Wasyla Szujskiego po klęsce pod Kłuszynem i osadzili na tronie królewicza polskiego Władysława), ale i tak zapisali się w pamięci potomnych czynami niepoślednimi. Pod wspomnianym Kłuszynem 4 lipca 1610r. husaria pod wodzą Stefana Żółkiewskiego rozgromiła rosyjskie i szwedzkie wojska wobec ich siedmiokrotnej przewagi, uwieczniona przez Wojciecha Kossaka szarża pod Kircholmem 27 września 1605r. rozniosła trzykrotnie liczniejsze szeregi szwedzkiego króla Karola IX, wreszcie 26 września 1660 roku pod Kutyszczem husaria Aleksandra Michała Lubomirskiego rozbiła kilkunastokrotnie liczniejsze siły rusko-kozackie. Jeśli rzecz rozpatrywać w kategorii rekordów, wspomnieć należy o starciu pod Hodowem gdzie 11 czerwca 1694 roku 400 husarzy, w nietypowych dla siebie okolicznościach bo w walce pieszej przeszło pięć godzin opierało się 40 tysiącom Tatarów, którzy zniechęceni ustąpili. A przecież był jeszcze Chocim gdzie w polu stawało 8000 skrzydlatych jeźdźców, była jeszcze wiedeńska wiktoria. Czy można się tedy dziwić anegdocie opowiadanej przez Françoise Paulin Daleraca, francuskiego dworzanina króla Jana III Sobieskiego, który zanotował:
„Historia Polski obejmuje szczegół, że gdy pewien król pragnął się cofnąć przed nieprzyjacielem następującym nań z przemagającą siłą, husarze przeszkodzili temu, oświadczywszy wyniośle, że nie ma powodu obawiać się, kiedy jest pod ich osłoną, gdyż jeżeliby niebiosa zapaść się miały, toby je podtrzymano na ostrzach kopii”.
Niosły sławę husarskiego rzemiosła nie tylko głosy podziwu cudzoziemców. W 1599 roku w wydanej we Lwowie drugiej edycji „Threnów i rzeczy rozmaitych” Adama Czahrowskiego odnajdujemy pieśń zatytułowaną „Powiedz mi muzyko, moja”. Domniemywa się, iż to właśnie Adam Czahrowski herbu Korczak, szesnastowieczny żołnierz i poeta jest autorem utworu dziś bardziej znanego jako „Duma ukrainna” czy też „Duma rycerska”, w którym znajdujemy następujące strofy:
„Usarz zasię w mocnej zbroi
Warownym obozem stoi,
Który po szczupłym obiedzie
Straż zarazem swą zawiedzie,

W tym próbuje w kole koni
Lub kopiją pierścień goni.
A kiedy zaś trwoga przyjdzie,
Z trzaskiem z obozu wynidzie,

Pod świetnymi chorągwiami,
Głośny trąbą i bębnami.
Bieży pochylony lasem,
Dla sławy, dla zysku czasem.

Tam młódź harce swoje zwodzi,
A zaś we krwi często brodzi,
Pałasz kładzie w poszwę krwawy,
Cedząc zaś krew za rękawy.

Drugiego też bystra strzała
W sercu skrwawionym ostała.
Trzeci końmi podeptany
Polega czasem bez rany”

I pewnie kreśliłbym jeszcze kolejne zdania poświęcone husarii, opowiadała o lamparcich skórach, o sporach dotyczących husarskich skrzydeł, o przeszło sześciometrowych wewnątrz drążonych kopiach których technologii wykonania strzeżono równie silnie jak hodowli husarskich koni, o szyku chorągwi, o jeździe „kolano w kolano” gdyby nie pierwszy wers owej pieśni…
„Powiedz, wdzięczna kobzo moja” zwraca się bowiem autor sławiąc stan rycerski, dzierżąc w dłoniach jak łatwo się domyślić muzyczny instrument. I cóż maluje nasza wyobraźnia? Zali widzimy husarza w lśniącej zbroi dmiącego w ustnik, rytmicznie uciskającego łokciem tkwiący pod ramieniem skórzany mieszek, przebiegającego palcami po drobnych otworach drewnianej przebierki? Niechybnie tak być musi, skoro niespełna tydzień temu dziennikarz ogólnopolskiej stacji telewizyjnej widząc dudziarza, odgrywającego na dachu stadionu Hampden Park w Glasgow nieoficjalny hymn Szkocji „Flower of Scotland” przed meczem z naszą reprezentacją słyszał dźwięki kobzy.
A jednak nie. Po stokroć nie. Była, jest i pozostanie kobza instrumentem strunowym. Niezwykle popularna na Ukrainie, w Polsce używana była do XVIII wieku. Charakterystyczny wypukły, okrągły korpus odróżniał ją od innych pokrewnych instrumentów z rodziny lutni, by wspomnieć tylko popularną w Grecji i Irlandii buzuki o obrysie pudła rezonansowego w kształcie gruszki. Z pudła rezonansowego kobzy wyrastała bardzo krótka szyjka wykonana z jednego kawałka drewna, na którą naciągano struny. Ich ilość wahała się od 3 do 10. Szarpano je kostką lub gęsim piórem wtórując instrumentom smyczkowym bądź też akompaniując przy śpiewie kobeźnika.
Cóż więc trzymał w dłoniach ów nieszczęsny Szkot intonując kompozycję Roya Williamsona? Skoro rzekłem dudziarz, musiały być to dudy- by rzecz ubrać w mądre słowa – instrument dęty drewniany z grupy aerofonów stroikowych. Choć w tym wypadku powiedzieć dudy to za mało. Jeśli widzimy grającego mężczyznę odzianego we wzorzysty kilt, będą to zapewne Wielkie Dudy Szkockie (Great Highland Bagpipes) spopularyzowane na świecie przez armię Imperium Brytyjskiego. Swój dzisiejszy kształt zyskały ostatecznie w XVIII stuleciu a o ich znaczeniu w wyspiarskiej kulturze niech świadczy fakt powołania w 1843 roku na dworze królewskim funkcjonującego do dziś stanowiska Dudziarza Królowej. Do jego obowiązków należała gra na oficjalnych uroczystościach oraz codzienny piętnastominutowy występ o dziewiątej rano pod królewskim oknem. Wielkie Szkockie Dudy obdarzono bardzo przenikliwą mocną barwą, zważywszy więc na powtarzalność porannego obyczaju niezaprzeczalnie świadczy to o zamiłowaniu wyspiarzy do tradycji. Delikatniejsze, acz charakterystyczne brzemienia reprezentują o wiele mniejsze Scottish Smallpipes. Zachowując strój szkocki barwą dźwięku zbliżają się do swych irlandzkich pobratymców Uilleann Pipes i tak jak oni nadają się do wspólnego muzykowania nie zagłuszając innych instrumentów. Błądzilibyśmy jednak okrutnie w swej opowieści o dudach ograniczając się jedynie do Wysp Brytyjskich. Spotkamy je już w starożytnym Rzymie, w średniowiecznej hiszpańskiej Galicji i Kastylii. Z resztą łatwiej było by napisać gdzie ich nie spotkamy, skoro natknąć się można na różne odmiany dud w Bretanii, Grecji, Bułgarii, Czechach, Estonii, Białorusi, Polsce, Rumunii, Rosji a nawet na Kaukazie, w Afryce Północnej i Półwyspie Arabskim.
W Rzeczpospolitej na dudach grali ludzie wszelkich stanów, różnie też ów instrument zowiąc w zależności od regionu. Mamy więc obok dud w Beskidzie Śląskim gajdy, w Wielkopolsce dudy wielkopolskie czyli siesieńki, ale i kozy, kozły czy kozice. I właśnie w owym różnorodnym nazewnictwie szukać należy źródeł mylnego utożsamiania dud z nieszczęsna kobzą. Młodopolscy literaci zafascynowani życiem wsi polskiej musieli w pewnym momencie pomylić dudziarzy dmących w dudy, czy jako się rzekło kozy i kozice. Stąd już tylko o krok do skojarzenia ze słowem kobeźnik, którym to określano grajka trącającego struny kobzy. I tak dudziarz stał się z czasem w powszechnej świadomości kobziarzem, a dudy – kobzą. Swoją drogą wyraz to przepięknie dźwiękonaśladowczy, a przez to niosący pokusę by w błędny znaczeniu go używać. Rzeczy to jednak okrutne pomieszanie i nie jest usprawiedliwieniem, iż prawdziwym protoplastą owej pomyłki był być może nasz wieszcz, każący w „Panu Tadeuszu” dąć kobeźnikom w kozice:
„Ale pan Sędzia w ucho rzekł do Jenerała:
„Każ Pan, żeby się jeszcze kapela wstrzymała,
Wiesz, że dzisiaj synowca mego zaręczyny,
A dawnym obyczajem jest naszej rodziny
Zaręczać się i żenić przy wiejskiej muzyce.
Patrz, stoi cymbalista, skrzypak i kozice;
Poczciwi muzykanci – już się skrzypak zżyma,
A kobeźnik kłania się i żebrze oczyma;
Jeżeli ich odprawię, biedni będą płakać;
Lud przy innej muzyce nie potrafi skakać,
Niechaj ci zaczną, niech się i lud podweseli,
Potem będziem wybornej twej słuchać kapeli”.
Dał znak.
Skrzypak u sukni zakasał rękawek,
I smyk jak konia w zawód puścił po skrzypicy.
Na to hasło stojący obok kobeźnicy,
Jak gdyby w skrzydła bijąc, częstym ramion ruchem
Dmą w miechy i oblicza wypełniają duchem;
Myśliłbyś, że ta para w powietrze uleci,
Podobna do pyzatych Boreasza dzieci.”

A potem mamy już przesławny koncert Jankiela na cymbałach – instrumencie, na którym równie dźwięcznie jak na dudach wygrywać można. Cała rzecz w tym by w powszechnym rzeczy pomieszaniu, za instrument nikomu nie służyć.