Felietony.

05-05-2017 #Felietony

Opowieść trzydziesta siódma – przy myciu okien zrodzona

Wiosna, choć gdy piszę te słowa słupek rtęci termometru leniwie dopełzł jedynie do sześciu stopni Celsjusza. Gdyby w polu widzenia nie zieleniły się trawniki a śliwy nie obsypały się bielą kwiecia myśleć by można, że przedszkolaki tego roku zarzuciły zwyczaj topienia marzanny. Bo też przebudzenie przyrody zwykliśmy najczęściej odczytywać za widome oznaki wiosennego przesilenia. Ja wszakże odnajduje jej ślady traktując żelazkiem pranie na dworze wreszcie suszone wiatru oddechem. A kiedy przed Wielkanocą przychodzi otworzyć na oścież okiennice by obmyć kurz i pył co z ulicy się zakrada nie potrzebuję dodatkowych znaków.

Za mycie okien biorę się zwykle słuchając muzyki, więc i tego roku szorując szyby łapałem w ucho strzępy melodii. „Stoi karczma na moście, wciąż przybywa w niej gości” śpiewała Martyna Jakubowicz a w głowie iskrzyły myśli niejasne. Wreszcie gdy usłyszałem ów króciutki wers – „bo w tej karczmie okropna dziś nędza” męczące i natrętne poczucie niemożności ułożenia własnej układanki skojarzeń ustało. Karczma przy moście. Jest taka, co dnia mijam ją wracając z pracy. U zbiegu ulic Mełgiewskiej i Turystycznej, gdzie przed wiekami krzyżowały się trakty wiodące przez Lublin. Jeden z nich przez Łęczną prowadził na Litwę, drugi zwany ruskim przez Mełgiew na Ruś. W takim miejscu ku uciesze zdrożonych podróżnych stać musiała karczma. Jej pozostałość to niszczejący od lat murowany budynek przykryty wysokim czterospadowym dachem pobudowany w pierwszej połowie XIX wieku, ale na popas stawano tu już trzysta lat wcześniej. Wedle przywileju króla Zygmunta Starego z roku 1515 we wsi królewskiej Tatary, od której z czasem zyskała nazwę jedna z dzielnic Lublina, w karczmie o nazwie Budzyń winny były być sprzedawane tylko lubelskie piwa, tak by funduszów miejskich nie uszczuplić. Skąd owe nazwa, nie wiem. Wertując „Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich” z 1880 roku odnalazłem 10 wsi i jedną miasto chlubiących się tą nazwą. Przynajmniej trzy z nich położone na Lubelszczyźnie. Czy to dobry trop? Nie wiem. Dość, że karczma Budzyń przez wiele lat służyła podróżnym, póki w czas najazdu szwedzkiego nie spłonęła ucierpiawszy od nieprzyjacielskiego ostrzału. Nie miał tedy pan Onufry Zagłoba okazji gościć w niej, gdy w odpowiedzi na deputację szlachty z wojskami hetmańskimi ruszył ratować Lublin. Miasto, gdzie jak mawiał „białogłowy nad miarę gładkie i rzęsiste” a „kiedy to która chleb krając bochenek o się oprze, to nawet na nieczułym bochenku skóra od kontentacji czerwienieje”. Oblężenie jak pisze Henryk Sienkiewicz „szło dość marudnie” więc w wolnych chwilach miast lubelskie piwo smakował Zagłoba kunszt szermierczy pana Wołodyjowskiego, gdy ten udzielał stosownych lekcji Kmicicowi. Może i lepiej bo właściciel karczmy dość swobodnie do nakazów królewskich podchodził czego skutkiem już w 1532 roku groziło gościnnym progom zamknięcie. Drewnianą przystań wkrótce odbudowano i wedle zachowanego z 1786 roku inwentarza był to budynek z podcieniami na wspartymi na słupach i sienią przejazdową, z którą na tyłach mieściła się stajnia dla pięciu koni oraz studnia. Poprzez sień kierując się do prawego skrzydła karczmy podróżni trafiali do izby szynkowej gdzie stał zielony piec kaflowy, sosnowe ławy i zydle. Obok izby znajdował się alkierz. W lewym skrzydle karczmy znajdowała się izba gościnna z kominkiem i piecem kaflowym, obok zaś spichlerz i własny browarek gdzie piwo ważono.

Ów suchy opis zderzam z rysunkami innych karczm, bo ta znad Bystrzycy nie miała szczęścia do mistrzów pędzla czy ołówka. Nie odnalazłem jej na żadnym z ówczesnych wizerunków Lublina. Drewniana budowla odeszła w niepamięć w 1833 roku. Od pięciu lata wieś Tatary była już własnością hrabiego Adama Ożarowskiego, urodzonego w Warszawie carskiego generała kawalerii. Swoją drogą saga rodu Ożarowskich sama w sobie mogłaby stanowić temat zajmującej opowieści. Dziad Adama Ożarowskiego, Jerzy Marcin Ożarowski wielki oboźny koronny dosłużył się za króla Augusta III stopnia generała-lejtnanta piechoty koronnej. Ojciec Adama, Piotr Ożarowski w służbie królewskiej sięgał jeszcze wyższych zaszczytów by wymienić tytuł hetmana wielkiego koronnego, ale swego żywota jako targowiczanin pozostający na stałym żołdzie rosyjskiego ambasadora dokonał na szubienicy postawionej w rynki warszawskiego Starego Miasta. Dwóch z trzech przyrodnich starszych braci Adama walczyło przeciw wojskom carskim w powstaniu kościuszkowskim. Jeden z nich, Kajetan w dwadzieścia dni po niesławnego egzekucji ojca został awansowany przez naczelnika powstania do stopnia generała majora. Adam wraz z trzema młodszymi braćmi schronił się pod skrzydła Katarzyny II by w służbie kolejnych carów dosłużył się generalskich epoletów stając przeciw swym rodakom na polach bitewnych kampanii napoleońskich.

Ale dość dygresji. Oto w 1833 roku w majątku Ożarowskich na miejscu dawnej drewnianej karczmy Budzyń stanął nowy murowany budynek, o czym do dziś zaświadcza na wpół zniszczone napis na tympanonie. Założony na planie litery T zachował symetryczny rozkład pomieszczeń z sienią przejazdową w swej osi, którą wjeżdżano do części gospodarczej na tyłach budynku, gdzie znajdowały się stajnie i garażowano powozy. Parterowa dotąd karczma zyskała w części środkowej dwie kondygnacje, całość zaś przykryto charakterystycznym czterospadowym dachem z kominem na szczycie. Z biegiem lat budynek zatracał swą pierwotną świetność, co złożyć należy na karb zmiany jego przeznaczenia. W dwudziestoleciu międzywojennym miejsce podróżnych zajęła fabryka drutu i gwoździ braci Tuller, zaś po 1946 roku znacjonalizowany budynek dawnej karczmy przeznaczona na mieszkania komunalne. Ja o ironio, kojarzę owo miejsce ze skupem surowców wtórnych, który na tyłach karczmy funkcjonował od 1976 roku. Jego powstanie to zapewne pokłosie ogłoszonego rok wcześniej rozporządzenia Ministra Gospodarki Terenowej i Środowiska, które nakazywało mieszkańcom budynków zbieranie opakowań szklanych, tekstyliów oraz złomu stali, żeliwa i metali nieżelaznych. Jeśli pamięć mnie nie myli w skupie u zbiegu Mełgiewskiej i Turystycznej królowała wówczas makulatura. A może to wspomnienie dźwiganych tam wyczytanych gazet wiązanych w paczki sznurkiem. Starożytni Rzymianie rzekli by, iż to sprawa genius loci, opiekuńczego bóstwa czuwającego nad Tatarami, gdzie w czasach gdy w karczma Budzyń tętniła życiem tuż obok kwitł przemysł papierniczy.

Pewnie gdyby nie drzewa, stanąwszy przed karczmą i kierując wzrok na południowy-zachód można by dojrzeć zarys tzw. młyna Krauzego. Ów młyn mączny bracia Edward i Henryk Krazuse postawili u schyłku dziewiętnastego wieku w miejscu, gdzie spiętrzenie wód trzech lubelskich rzek Bystrzycy, Czechówki i Czerniejówki tworzyło tzw. Wielki Staw Królewski odpowiedni by poruszać koła młyńskie. Z tego też powodu, w tym samym miejscu na gruntach królewskich w roku 1532 powstała papiernia, której dziedzicznym dzierżawcą był niejaki Jan Feifer. Za przedwojenną publikacją Ludwika Kamykowskiego wnosić należy, iż do Lublina przywędrował on z Krakowa za sprawą rodziny Tęczyńskich. Stolica Rzeczpospolitej uchodziła ówcześnie za centrum polskiego papiernictwa a Tęczyńscy postawiwszy młyny papiernicze w Tenczynku i Krzeszowicach szukali tu nowych lokalizacji. Lublin wydawał się naturalnym wyborem. Starostą lubelskim był wówczas przedstawiciel rodu Jan Gabriel Tęczyński, zaś wody Bystrzycy bardziej wydawały się dla kół młyńskich użyteczne niż toń Wisły, rzeki wielkiej i kapryśnej. Był nadto wtedy Lublin miastem, w którym kwitło życie umysłowe. Tu dokonali swego żywota Jan Kochanowski i Sebastian Klonowic, tu prowadzono dysputy z arianami czego symbolem pozostają zachowane do dziś (choć pochodzące z późniejszego okresu) dwie ambony w kościele Dominikanów. Stąd i zbyt na papier wydawał się zapewniony. Stanęła tedy na gruntach starościńskich papiernia i pod okiem Jana Feifer pracowała aż do momentu pożaru, który strawił ją około 1560 roku. Tak jak z popiołów dźwignięto ongi karczmę Budzyń tak i na nowo odbudowano dzieło Feifera. Schedę po nim przejął zięć, który widać miał serce do tej roboty skoro lubelską papiernie można ówcześnie uznać za jedną z największych w kraju. Młyn posiadał cztery koła stępne a biorąc to pod uwagę równać się z nim mogła się tylko papiernia w Grebiennicach pod Miechowem. U progu siedemnastego stulecia Tatary wraz z papiernią przechodzą z dóbr starostościńskich do uposażenia kasztelanii lubelskiej. Od tej pory papiernia będzie kojarzona z rodem Firlejów a jej kres przyniosą wojny kozackie.

Wiążę więc w pamięci ową karczmę przy moście ze skupem makulatury, gdzie wśród stosów gazet odnaleźć było można stare książki czy nawet porzucone albumy z pożółkłymi fotografiami. Czasem książki tak stare jak ta przedwojenna, w której szukałem informacji o lubelskiej papierni. Część z nich uratowano nim trafiły do papierni, do wielkich kadź z wodą. Tam gdzie papier gubi słowa, tytuły rozdziałów, przecinki, kropki, gdzie tracą znaczenie znaki zapytania i wykrzykniki. Pamiętacie, jak mozolnie składany z wydartej ze środka zeszytu kartki statek, kończył swój żywot w ulicznej kałuży? Jak przesiąknięty wodą gubi swój szlachetni kształt, by wreszcie rozchodzić, rozpadać się pod palcami lub podeszwą przemoczonych butów ? Tak tam, w papierni owe kartki wracają do swej embrionalnej formy celulozowych włókien a potem na stole sitowym zmieniają się w papierniczą masę. I choć gdy patrząc jak z przetwarzanych gazet, czasopism czy druków reklamowych odsączana jest brudna piana i woda na ustach błąka się uśmiech, to książek żal…

Jaki uczucia zbudziły się w piersi José Alberto Gutiérreza gdy wśród śmieci odnalazł porzucony egzemplarz „Anny Kareniny”? Wróciły wspomnienia wieczorów z dzieciństwa, gdy przed snem zmówiwszy różaniec zasypiał zasłuchany w głos czytającej mu mamy? A potem czas nastoletniej nieśmiałości gdy książki były schronieniem i prawdziwym przyjacielem, potem zaś pasją dzieloną z poślubioną sobie Luz Marią? Ona szyła ubrania na zamówienia sąsiadek kopiując wykroje znanych aktorek i prezenterek kolumbijskiej telewizji. On co dnia zasiadał za kierownicą śmieciarki przemierzającej ulice Bogoty.

Ten pierwszy odnaleziony tom prozy Tołstoja skrzesał iskrę. José Alberto Gutiérrez zabrał książkę ze sobą. A potem przygarniał kolejne, porzucone książki, które poczęły zapełniać półki w ich domu. Znajdował ich czasem po dwadzieścia, trzydzieści dziennie. Nie, nie po to by je mieć, by samemu czytać. Zapragnął obdarowywać nimi ubogie dzieci, zaszczepić w nich miłość do literatury, królestwa wyobraźni, któremu sam tak wiele zawdzięczał. Odwiedzające ich sąsiadki, które przychodziły by Luz Maria mogła zdjąć miarę, wracały do domów z książką w dłoni. Z czasem na półkach zaczynało brakować miejsca. Dziś   gromadzony od siedemnastu lat księgozbiór przekroczył 20 000 woluminów a 54 letni José Alberto zyskał miano „Władcy książek”. Uratowane przez niego książki początkowo trafiały do dzieci z południowych biednych dzielnic Bogoty. Potem wzbogaciły 11 bibliotek w kolumbijskich departamentach Santander, Boyacá i Choco. W tym ostatnim niczym w bajce książki trafiają do miasteczka Riosucio, pod strzechy, do domów budowanych na palach, gdzie nie prowadzi żadna droga poza nurtem rzeki Atrato.

Jeden z latynoskich dziennikarzy porównał historię José Alberto Gutiérreza do bohatera powieści „Zbyt głośna samotność” Bohumila Hrabala. Do historii Haňtio, mężczyzny przez 35 lat obsługującego prasę do makulatury w skupie przy ulicy Spalonej w Pradze. Czy słusznie ? Haňtio to jakby rewers Kolumbijczyka. Jak on zaczytuje się w książkach wygrzebanych ze stosu nieczystości, chłonie ich treść. Jak sam powiada smakuje poszczególne zdania, wysysa jak cukierek a myśli, które w nich są skryte stają się częścią jego krwiobiegu. Za ich sprawą, jak zwykł o sobie mawiać, został wykształcony wbrew własnej woli. W innym miejscu owej książki zwie jednak siebie subtelnym rzeźnikiem, bo w odróżnieniu od José Alberto Gutiérreza przeczytawszy książki sumiennie podlega je prasowaniu razem z resztą odpadów. Ich treść ma szanse przetrwać w nim samym, lecz ich przeznaczeniem jest ozdobić w przemyślny sposób tworzone przez Haňtio sześciany papieru. Mówią, że proza Hrabala to opowieść o przemijającej epoce słowa pisanego, tymczasem kolumbijski kierowca śmieciarki zdaje się temu zaprzeczać. Dla niego, jak czytam, książka wciąż jest symbolem nadziei.

A cóż ja? Ja jeszcze raz zastanawiam się na słowami prażanina i bronię się by jak on rzec „tak oto wbrew własnej woli zmądrzałem”, bo czy zmądrzałem? Odnajduję smak w samym odkrywaniu śladów, we własnym zadziwieniu. Sięgam więc na potrzeby tej opowieści po powieść Hrabala, choć na jej progu zupełnie o tym nie myślałem. Sięgam po artykuł dr Adama Kopciowskiego choć wcześniej nie słyszałem o historii Arona Lebwohla. Bo też może i on w podobny do Gutiérreza sposób patrzył na książki, kiedy w kwietniu 1941 roku przyszło mu katalogować zagarnięte przez Niemców zbiory lubelskiej Jesziwy. Powstała w 1930 roku z inicjatywy rabina Majera Jehudy Szapiro uczelnia rabinacka mieściła w swych murach jeden z największych na świecie żydowskich księgozbiorów. W chwili wybuch drugiej wojny światowej liczył kilkadziesiąt tysięcy unikalnych ksiąg, manuskryptów i druków religijnych. Zająwszy Lublin Niemcy zamknęli jesziwę. W jej budynku umieszczono szpital wojskowy, wyposażenie zniszczono, zbiory biblioteki zajęto. Wkrótce księgozbiór znalazł się w zasobach zlokalizowanego w Lublinie oddziału Niemieckiej Biblioteki Państwowej, gdzie dzielił miejsce z innymi voluminami zagrabionymi z Miejskiej Biblioteki Publicznej, Biblioteki KUL, Biblioteki Seminarium Duchownego, biblioteki jezuickiego Kolegium „Bobolanum” oraz Biblioteki im. H. Łopacińskiego. Za książkami podążył Aron Lebwohl absolwent Lubelskiej Szkoły Mędrców (Jeszywas Chachmej Lublin), sekretarz jej zarządu i wychowanek rabina Szapiro. Choć czytając tę historię trudno w nią uwierzyć Niemcy zdecydowali się zatrudnić go na oficjalnym etacie w Staatsbibliothek by porządkował zagrabione zbiory. Widać kierował nimi germański pragmatyzm, który w tym wypadku przeważył nad rasową nienawiścią. Zbiory lubelskiej jesziwy traktowane były przez nich jako unikalny obiekt badawczy przydatny jak mawiał Otto Ahlers kierownik Referatu Bibliotek przy Wydziale Głównym Nauki i Nauczania przy rządzie Generalnego Gubernatorstwa „do poznania żydowskich podludzi i członków świata przestępczego”, a także „niebezpieczeństwa żydowskiego ducha porównywalnego do bolszewizmu”. O wadze jaką do owej zdobyczy przykładano, niech świadczy fakt, iż decyzja co do miejsca jej przechowywania i rozporządzania nią pozostawała w gestii władającego Generalną Gubernią Hansa Franka.

Czym kierował się rabin Aron Lebwohl? Współczesny pragmatyk powie, że chęcią przeżycia. Ja rzeknę, iż nawet jeśli, to zapewne również czymś więcej. Zwać owo uczucie obowiązkiem i pasją zważywszy na religijny charakter księgozbioru to dotykać ledwie powierzchni tajemnicy. Wobec ogromu zagłady byłże ów zbiór ksiąg znakiem nadziei? A może symbolem przetrwania narodu, którym Aron Lebwohl winien się opiekować? W czasie gdy nieopodal w marcowe i kwietniowe dni 1942 roku likwidowano getto na lubelskim Podzamczu on systematycznie katalogował zbiory jesziwy. Księgi zrabowane, księgi uwięzione a przecież ocalałe. Bohater przytaczanej tu powieści Hrabala powiadał, iż darmo by palić książki bo ci co czynić to będą usłyszą jedynie ich cichy chichot „bowiem solidna książka zawsze wskazuje w inną stronę i poza siebie”. W czas gdy płoną ludzie to właśnie księgi zdają się pozostawać ich testamentem. Rzetelnie i uczciwie zakładał więc Lebwohl kolejne karty katalogowe kolejnym z 14 tysięcy tomów. Rzetelnie i uczciwie także w odczuciu mających przecież zupełnie odmienną optykę Niemców. Rzetelnie i uczciwie, choć czy ze zrozumieniem ze strony wszystkich swych współbraci? Jesienią 1941 roku oceniano, iż czeka go jeszcze dwa lata mozolnej pracy. W maju 1942 roku wertowany przez niego zbiór zasiliło kolejne 10 tysięcy książek pochodzących ze zlikwidowanego getta. Około 30 tysięcy jego mieszkańców wywieźli Niemcy do obozu koncentracyjnego w Bełżcu, opuszczone budynki wraz z Synagogą Maharama zostały zniszczone. Ocalałe 4 tysiące żydowskich mieszkańców Lublina zostaje przesiedlone do tzw. szczątkowego getta na Majdanie Tatarskim. Tam też trafił rabin Aron Lebwohl. W Staatsbibliothek pracował do 7 listopada 1942r. Dwa dni później Niemcy rozpoczęli brutalną likwidację getta mordując jej mieszkańców (śladem tych wydarzeń jest do dziś kapliczka przy ul. Pogodnej 32 gdzie w kwietniu 1988 roku odnaleziono szczątki pomordowanych) lub przepędzając do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Tam zapewne zginął również Aron Lebwohl. Księgozbiór jesziwy, któremu poświęcił ostatnie miesiące swojego życia Niemcy ewakuowali z Lublina prawdopodobnie w czerwcu 1944 roku i wywieźli w nieznanym kierunku.

Niepostrzeżenie niniejsza opowieść przybiera formę galerii szczególnych postaci. Sam nie wiem jak określić to co ich łączy, bo odnajduję ich po raz kolejny instynktownie, drogą skojarzeń. Szukam słów właściwych pośród „pasji”, „obowiązku”, „poświęcenia” i z góry jestem skazany na porażkę bo wobec uczuć słowa zawsze są ułomne. Zdając się więc na grę skojarzeń podążam myślą do Wallace’a Hartleya i jego towarzyszy. Powracają do mnie za każdym razem gdy w kościele przychodzi mi śpiewać owe wersy „Daj tylko, Boże dusz, obecność Twoją czuć, / Myśl moją pośród burz na Ciebie zwróć”. Śpiewane w naszych kościołach „Być bliżej Ciebie chcę” to w istocie tłumaczenie dziewiętnastowiecznej protestanckiej pieśni „Nearer, my God, to Thee”, przy dźwiękach której „Titanic” zapadał się w odmęty. Dlaczego akurat te wersy? Nie wiem, ale o dziwo piosenka „Tempest” Bob Dylan traktująca o zagładzie „Titanica” swym tytułem również odnosiła się do nawałnicy, choć owa tragiczna noc bynajmniej burzową nie była. I jeśli nawet ów tytuł miał być inspirowany sztuką Szekspira, zabawne jak odległe inspiracje mogą rodzić jednakie skojarzenia.

Było ich ośmiu: 33-letni skrzypek Wallace Henry Hartley, 24-letni pianista William Theodore Brailey, 28-letni skrzypek John Frederick Preston Clarke, 32-letni wiolonczelista John Wesley Woodward, 21-letni skrzypek John Law Hume, 23-letni skrzypek Georges Alexandre Krins, 20-letni wiolonczelista Roger Marie Bricoux oraz najstarszy w tym towarzystwie 40-letni wiolonczelista Percy Cornelius Taylor. Celowo z pietyzmem wymieniam każdego z osobna. Ten wers to moje zadośćuczynienie, za nonszalanckie gesty tych wszystkich, którzy szukając taniego bon motu sięgają po „bal na Titanicu”. Zabawę, która miała wedle nich trwać mimo kolizji statku z górą lodową. Zabawę wystawną, czego symbolem miała być pełna przepychu reprezentacyjna klatka schodowa z kryształowym żyrandolem. W tych tak łatwo wypowiadanych słowach często nawet nie próbuje skrywać się drwina, czy poczucie wyższości a przecież ci, którzy nimi szafują są bogatsi o wiedzę niedostępną dla naszych bohaterów. To raczej my niż oni grzeszymy w ten sposób pychą. Ja owej cechy nie dopatruję się nawet w postępowaniu dziedzica wielkiej przemysłowej fortuny Benjamina Guggenhaima, który widzą iż zabraknie dla niego miejsca w szalupach wrócił do kajuty by przebrać się w strój wieczorowy i rzec „Ubraliśmy się w nasze najlepsze stroje i przygotowaliśmy się, by zejść jak dżentelmeni”. Te słowa zwykło się cytować jako przykład niezwykłej wprost fanfaronady jednocześnie przemilczając wiadomość jaką przekazał małżonce przez jednego z uratowanych członków załogi „Jeśli coś mi się stanie powiedz mojej żonie, że mój sekretarz i ja poszliśmy na dno, powiedz jej też, że do końca grałem uczciwie. Żadna kobieta nie będzie zostawiona na pokładzie tego statku tylko dlatego, że Ben Guggenheim jest tchórzem”. Rzekłszy to usiadł na schodach i spokojnie czekał popijając whisky i paląc cygaro. Do końca na pokładzie pozostała również ósemka muzyków. Gdy „Titanic” uderzył w górę lodową Wallace Hartley zebrał zespół w salonie I klasy i rozpoczęli grę bynajmniej nie po to by okazać lekceważenie nadchodzącej tragedii, lecz by tonować panikę podróżnych. Kierowali się w stronę pokładu przy rytmie intonowanych przez zespół ragtimeów. Hartley ubrawszy muzyków w kamizelki ratunkowe przeniósł koncert na deski pokładu. Stanęli na prawej burcie przed wejściem do sali gimnastycznej snując kolejne melodie w tej przedziwnej scenerii, obok walczących o miejsce w szalupach zrozpaczonych pasażerów, z nieruchomą wokół taflą oceanu. Temperatura oscylowała wokół zera, więc granie sprawiało im coraz większą trudność. Nie przestawali choć z każdą chwilą stawało się jasne, że nie stanie dla nich miejsca w szalupach. Nie przestawali gdy „Titanic” nagle pochylił się na jedną z burt. Nim o drugiej w nocy statek spowiły ciemności, nim jego kadłub przełamał się na pół Hartley z zespołem przenosi się na dach sali klubowej. Muszą przeczuwać co stanie się za chwilę, bo intonują pieśni „Nearer, my God, to Thee”. Być bliżej Ciebie chcę o Boże mój… Być bliżej Ciebie chcę i w śmierci czas… Grają odchodząc by wszystkim było łatwiej. Odchodzą. Odchodzą niestety w niepamięć bo chciałbym niewiedzą tłumaczyć mniemanych mistrzów ciętej riposty i bon-motu.

W niepamięć odszedł niestety również Jan Gilas woźny lubelskiego ratusza. Na nagrobnej tablicy zbiorowej mogiły cmentarza przy Unickiej ktoś przekręcił brzmienie jego nazwiska. A przecież Jan Gilas to symbol Lublina zdawałoby się unieśmiertelniony za sprawą fotografii Edwarda Hartwiga. Na czarnobiałym zdjęciu widać martwego mężczyznę, który leżąc obejmuje w ramionach lotniczy niewypał. Nie widać twarzy, ale na innej odnalezionej w sieci fotografii spogląda na nas szczupły, uśmiechnięty trzydziestokilkulatek. Dokładnie 38 wiosen skończył na dwa dni przed pamiętnym nalotem. Pierwszy raz niemiecki bomby spadły na Lublin już drugiego dnia września.   Głównym celem była Lubelska Wytwórnia Samolotów przy ulicy Fabrycznej. Drugi, najsilniejszy nalot miał miejsce dziewiątego września. Bomby tym razem spadły w centrum miasta. W kamiennicy przy ulicy Kościuszki ginie poeta Józef Czechowicz, którego zwłoki rozpoznano po odnalezionym w kieszeni opatrzonym podpisem słowniku polsko-niemieckim. W budynku magistratu, gdzie jak co dzień od kilku lat swój dyżur pełni Jan Gilas giną tego dnia 42 osoby. Jedna z bomb przebija dach i strop budynku, ale nie wybucha. Niewypał ważący blisko 50 kilogramów i stanowiący śmiertelne zagrożenie dla ocalałych bierze w ramiona woźny magistratu i wynosi z budynku. Tuż przy schodach pada na chodnik. Nadmierny wysiłek a może emocje powodują zawał serca. Niewydolność, medyczny termin na to co zwykło się zwać złamanym sercem.

Galeria nieco zapomnianych postaci i zapomniana karczma przy moście. A każde z nich to znak. A znaki czytać warto…