Opowieść czterdzieste druga – A co jeśli… ?
Przełom wiosny i lata tamtego roku niósł ze sobą zapewne wiele intrygujących i wartych zapamiętania zdarzeń. Jednych zainteresować mogła śmierć wynalazcy myszki komputerowej Douglasa Englebarta, innych ogłoszenie upadłości przez miasto Detroit, a zapewne znaleźliby się i tacy, których zadziwiła reelekcja prezydenta Mongolii Cachiagijna Elbegdordża. Mnie zapadła w pamięć wizyta w Zakładzie Zagospodarowania Odpadów przedstawicieli prasy, którzy umyśli sobie opisać dalsze losy zbieranych przez mieszkańców Lublina śmieci.
Bynajmniej, nie pierwszy raz zjawili się na zakładzie ludzie zarabiający na chleb piórem. Nie pierwszy raz przychodziło mi wcielać się w postać kustosza oprowadzającego gości po firmowych włościach. Po raz pierwszy, przyszło mi natomiast na myśl, by po wszystkim zapytać o… autoryzację. Ku mojemu zaskoczeniu, nieśmiała prośba okazała się kłopotliwą. Czas gonił, artykuł winien ukazać się nazajutrz, ja zaś, chcąc dochować staranności, byłem nieustępliwy. Wreszcie zaproponowano, bym wysłuchał treści artykułu przez telefon. Dzieło zwieńczono szczerym do bólu wyznaniem – „Proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze. Nie pierwszy raz przychodzi mi pisać o rzeczach, o których nie mam pojęcia”.
Mocno zaskoczony nie zaznałem rzecz jasna spokoju póki artykuł nie ukazał się drukiem, ale zyskałem oryginalną anegdotę. Anegdotę, która przywodzi do refleksji nad rzetelnością piszących, ale może być również punktem wyjścia do interesujących rozważań. Bo czy w istocie można pisać o rzeczach, o których pojęcia nie mamy? Odważę się rzec, iż to niemożliwe, bo jeśli choć próbujemy, znak to, że mamy pojęcie choćby o rzeczy tych istnieniu. O nich samych pojęcie możemy mieć mgliste. Wtedy w sukurs przyjść może wiedza pochodząca z różnych źródeł lub… wyobraźnia.
Gdy o tym myślę, od razu przypominam sobie recenzję Waldemara Łysiaka „Cesarz Napoleon po japońsku” zamieszczoną w tomie „Napoleoniada”. Autor z właściwą sobie swadą i oczytaniem pochylił się w nim nad odnalezioną w barcelońskim antykwariacie książką zatytułowaną „More Queer Things about Japan”, czyli „Osobliwości Japonii”, wydaną w 1905 roku w Londynie. Na jej kartach pośród opisów dalekowschodnich zwyczajów odnalazł angielskie tłumaczenie biografii Napoleona Bonaparte napisanej przez anonimowego Japończyka i wydanej w Kraju Kwitnącej Wiśni w ostatnich latach pierwszej połowy XIX stulecia.
Paradoksalnie, książka która miała być przewodnikiem po sekretach obcej kultury, niespodziewanie okazała się świadectwem pojmowania przez odizolowanych od Europy Japończyków tradycji i historii Starego Kontynentu. Trzeba bowiem pamiętać, iż od połowy XVII wieku aż do 1853 roku kraj ten trwał w całkowitej izolacji od świata. Przyjazd obcokrajowców, jak i wyjazd mieszkańców Japonii poza wyspy był zabroniony pod karą śmierci. Handel z wybranymi pięcioma narodami odbywał się za pośrednictwem portów znajdujących się poza granicami kraju. Holendrzy, jako jedyna europejska nacja dopuszczona do wymiany handlowej prowadzili ją z zakazem zejścia na ląd na sztucznej wyspie Dejima usypanej w zatoce Nagasaki. Wiedza japońskiego autora o dziejach cesarza Francuzów oparta zapewne na wydanych w Europie biografiach pełna jest więc przeinaczeń czy błędów, celnie punktowanych przez Waldemara Łysiaka. O wiele bardziej intrygujące od owych pomyłek czy lapsusów są grafiki ilustrujące historię Napoleona. Jaka szkoda, iż w „Napoleoniadzie” znalazło się miejsce jedynie dla dwóch drzeworytów. Na jednym z nich Bonaparte poślubia Józefinę Beauhamais, na drugim Rosjanie oblegają bronioną przez Francuzów Moskwę. Co prawda drugie z opisanych zdarzeń nigdy nie miało miejsca, ale istotniejsze, że każda ilustracja jest wyrazem wyobrażeń artystów zbudowanych na bazie rodzimych, japońskich doświadczeń. I tak damy dworu ubrane są w kimona, zaś Józefina w tradycyjny wielowarstwowy strój jūni-hitoe. Równie orientalnie odziany Napoleon smakuje nieznany napój z charakterystycznej płaskiej miseczki. Oblegające Moskwę wojska nie przypominają bynajmniej barwnych dziewiętnastowiecznych formacji, ale odziane są w przedziwne zbroje stanowiące mieszaninę stroju średniowiecznych knechtów i ozdobnej samurajskiej zbroi yoroi. I tylko ostrzeliwane przez artylerię zamczysko nie prezentuje się o dziwo jak pałac w Kioto, lecz zgoła renesansowo.
Wszystko to, rzecz jasna, budzi na ustach uśmiech, ale daje się wytłumaczyć. Wszak ostatnie informacje o życiu i kulturze Europejczyków docierały bez przeszkód do mieszkańców dalekiej Japonii właśnie w okresie renesansu. Tak to już jest, iż próbując opisać nieznane, podświadomie sięgamy pamięcią do tego, co w naszym mniemaniu podobne. To przypadłość, która bywa przekleństwem wszelkiej maści krytyków czy recenzentów, którzy opisując wytwory ludzkiej twórczości zmuszeni są szukać punktu odniesienia. Nikt rzecz jasna nie lubi być klasyfikowany, szufladkowany, uznawany za naśladowcę czy epigona, ale jakże inaczej zanęcić tych, którzy jeszcze nie czytali, nie oglądali, nie słyszeli? Inna rzecz, czy owe porównania są trafne. Wielokrotnie irytowały mnie nierzetelne recenzje, pełne nietrafionych porównań, w gruncie rzeczy obnażające brak wiedzy piszących. Ale też, przyznaję, nie raz zdarzało się wyczekiwać uchylenia rąbka tajemnicy przez tych, których dopuszczono do przedpremierowego przesłuchania płyty ulubionego muzyka, z nadzieją, iż opiszą nowe melodie odnosząc je do tych już znanych.
Owo zanurzenie w otaczającej nas rzeczywistości może być pomocne, ale może być też zdradliwe. Choć nie zaczytuję się w literaturze science-fiction, nie śledzę filmów snujących baśnie o odległych cywilizacjach dostrzegam pewną prawidłowość. Coraz trudniej dostrzec wśród nich coś zaskakującego. Nowe światy konstruowane przez futurologów są siłą rzeczy oparte o zasady tego naszego. Większość - niech mi wybaczą miłośnicy fantastyki – z owych groteskowych stworów zarówno w wyglądzie jak i zachowaniu czy sposobie myślenia naśladuje ludzi czy zwierzęta. Tak wszakże być musi, byśmy czytając lub oglądając mogli odwołać się do własnych doświadczeń, wyobrażeń, radości czy lęków. W innym przypadku owo nowe, byłoby zupełnie niezrozumiałe, nieczytelne. Niczym matematyka operująca w n-tych wymiarach.
Nie sposób zmagać się z obliczeniami w piątym czy szóstym wymiarze przestrzeni, gdy ten trzeci wydaje się kresem. Pamiętam błąkający się na moich ustach uśmiech, gdy czytając powieść Roberta Goddarda „Co kryje mrok” dotarłem do następującego fragmentu:
„- To co jest możliwe, niekoniecznie musi być pożądane. Przypuść na chwilę, że zdajesz sobie sprawę tylko z dwóch wymiarów przestrzennych: długości i szerokości, a ja biorę drewnianą obręcz, wkładam ci ją przez głowę, przesuwam w dół i kładę na podłodze wokół twoich stóp. W ten sposób stajesz się moim więźniem. Nie możesz uciec.
- Dlaczego? Wystarczy, że przekroczę obręcz.
- Ależ nie możesz tego zrobić. Wysokość, a tym samym zarówno pomysł podniesienia nogi, jak i czynność przekraczania, leży poza możliwościami twojego pojmowania. Nie wierzysz, że wysokość istnieje. Obręcz stanowi dla ciebie nieprzekraczalną barierę. Jesteś uwięziony z powodu ograniczenia własnych zmysłów.”
Są wszakże chwile, w których z rozmysłem pozwalamy się pojmać i nie zamierzamy nigdzie uciekać. Przymykamy powieki dając się ponieść opowieści o nieznanym. I nawet nie podejrzewamy, iż daliśmy się ponieść cudzej wyobraźni. Nie podejrzewamy i skłonni jesteśmy uwierzyć.
Jakże by inaczej, jeśli lat masz ledwie naście a przygoda wiedzie przez raz to spaloną słońcem, raz to sieczoną deszczem prerię. Przygoda najprawdziwsza, która każe odłożywszy na chwilę książkę, nie zważając na zdarte i zbite kolana przedzierać się przez gęstwinę czy wyzbywszy się trwogi wpinać się na rosnące obok domu drzewo. Przygoda, w której przyjaźni i oddanie staje naprzeciw zdradzie i nikczemności, jeszcze nie zatopionych w odcieniach szarości.
Są książki, które zapadają w pamięć już swoim pierwszym zdaniem. Ta, rozpoczęta pytaniem „Czy wiesz, Szanowny Czytelniku, co to jest greenhorn, określenie wysoce złośliwe i uchybiające?” zawładnęła wyobraźnią czytelników na całym świecie. Dorobek Karola Maya to nie tylko „Winnetou”, to 72 tomy, których grzbiety, gdyby postawić je obok siebie miałyby grubość ponad 2,5 metra. To prawda, nie wszystkie równie zajmujące i godne uwagi, ale te najważniejsze „Winnetou”, „Old Surehand”, „Skarb w srebrnym jeziorze”, „Syn łowcy niedźwiedzi” czy „Czarny Mustang” przełożono na 25 języków i wydano w nakładzie ponad 100 milionów egzemplarzy.
Nic to, że nawet wyglądem Winnetou nie przypominał typowego przedstawiciela Apaczów. Nic to, że autor kreślił na kartach swych książek wyidealizowany wizerunek Indian. Kto zacznie swą przygodę z Dalekim Zachodem od książek Karola Maya, jeśli tylko zechce, wiedziony ciekawością trafi z czasem na historyczne opracowania Roberta Utley’a, George Bird Grinnell’a czy choćby taką pozycję jak „Wilki niebieskich żołnierzy” Thomasa Dynlay’a traktującą o intrygującym, na pozór pełnym sprzeczności zagadnieniu służby indiańskich zwiadowców w armii Stanów Zjednoczonych. Nic to, powtórzmy, że historie opisane przez niemieckiego pisarza, nie są tak zniuansowane jak rzeczywistość na dziewiętnastowiecznym pograniczu. Nie może taka być, bo… swe opowieści snuł Karol May o tysiące kilometrów od bezkresu Wielkich Równin.
Powie ktoś, iż każdy pisarz stwarza swych bohaterów siłą własnej wyobraźni. Może to i prawda, ale May czynił to tak sugestywnie, że całe pokolenia czytelników skłonne były mu zawierzyć. Choćby w to, że każdy Indianin co drugie zdanie kończy sugestywnym „howgh”. Wyobraźnią nadrabiał brak wiedzy, ale pewnie jest wiele racji w stwierdzeniu, że gdyby miał szanse poznać realia Dalekiego Zachodu, jego książki byłyby uboższe. Kontynent amerykański odwiedził dopiero w roku 1908, opisawszy już wszystkie przygody Winnetou i Old Shatterhanda i ponoć nie był zbudowany tym, co zobaczył.
Jakże bardzo przypomina to rozważania Wojciech Kossaka nad topografią wąwozu Somosierry, którą tak on, jak i Piotr Michałowski przestawiali w bardzo sugestywny sposób, jako skalne urwisko, gdy tymczasem podczas podróży do Hiszpanii odnalazł ją całkiem odmienną:
„Wysadzali się więc malarze na przepaściste wąwozy ze skałami, z których wprost na naszych szwoleżerów kamienie i głazy zrzucają geryllasy, na pejzaże raczej do turni tatrzańskich zbliżone, jak obraz Verneta, malowany dla pułkownika Krasińskiego. Nie ma jednego, który by choćby w przybliżeniu był w zgodzie z rzeczywistością, a moja Somo-Sierra, to już chyba najmniej do prawdziwej podobna”.
Urodzony w rodzinie ubogich saksońskich tkaczy mały Karol potencjałem swej dziecięcej wyobraźni zaskakiwał ponoć już w szkole podstawowej. Ojciec zachęcał go do czytania a on chłonął zapisane stronice jakby chciał nadrobić owe pięć lat, kiedy obraz świata budował sobie za pomocą dotyku, słuchu czy zapachu. Do piątego roku życia nie widział, co pewnie nie pozostało bez wpływu na kreatywność jego wyobraźni. Ona zaś w wieku durnym i chmurnym była dlań raczej przekleństwem niż atutem. Łatwość, z jaką przychodziło mu fantazjowanie stwarzała pokusę by wykorzystać naiwności innych. Podając się za oficera policji poprosił sklepikarz o okazanie wszystkich posiadanych banknotów, po czym większość z nich skonfiskował komunikując, że są fałszywe. W swych oszustwach i kradzieżach wcielał się także w inne postacie, choćby w lekarza, plantatora z Martyniki, czy amerykańskiego ambasadora. W efekcie kilkakrotnie lądował w więzieniach. Jego biografowie piszą, iż po raz pierwszy popadł w konflikt z prawem jako siedemnastolatek. Skradł świece ze szkoły w Waldenburgu, gdzie kształcił się na nauczyciela, ale wtedy jeszcze skończyło się na wydaleniu ze szkolnych murów. Wkrótce potem oskarżony przez współlokatora o kradzież zegarka trafił Karol May do więzienia w Chemnitz. W sumie w więziennych murach spędził dziesięć długich lat.
Odbywając wyrok w zamku Osterstein opiekował się więzienną biblioteką, ale przełomowy dla jego dalszych losów był pobyt w saksońskim więzieniu Waldheim w latach 1870-1874. Spotkał tam katolickiego katechetę Johannesa Kochtę, który namówił go do przelewania swych marzeń i fantazji na papier. Po latach, w swojej autobiografii May wspominał: „Był tylko nauczycielem, bez wykształcenia akademickiego, ale człowiekiem honoru pod każdym względem, humanitarnym jak rzadko”. Zdaje się, że to właśnie Kochcie zawdzięczamy, iż więzień nr 402 nie przepadł w otchłani niepamięci jako kolejny blagier, złodziej i oszust, ale zawładnął wyobraźnią młodych ludzi pisząc powieści pełne prawych bohaterów. Jeszcze w więzieniu poczęły powstawać pierwsze opowiadania, najsłynniejsze opowieści już na wolności. Gwoli sprawiedliwości słabości do fantazjowania Karol May nie wyzbył się nigdy. Wraz z upływem czasu coraz bardziej utożsamiał się ze swym bohaterem Old Shatterhandem, zamieszkał w willi Radebul pod Dreznem, gdzie raczył swych gości opowieściami o sile swej pięści, znajomości indiańskich dialektów czy pokazywał im słynny sztucer Henry’ego.
Na marginesie tej opowieści warto nadmienić, że choć w Polsce podobnie jak na całym świecie twórczość niemieckiego pisarza cieszyła się zawsze dużą popularnością, śmiało rzec można, iż niewielu z nas poznało ją w pełni. Otóż wiele dostępnych w księgarniach wydań „Winnetou” pozbawionych jest wedle uznania wydawcy całych oryginalnych fragmentów książki. Ta przedziwna praktyka dotyka zresztą również twórczość Julisza Verne’a.
O ile Karol May zaszczepiał w nas siłą swej wyobraźni obraz prerii i pustyni, we Francji mieszkał człowiek, który umyślił sobie malować dżunglę nigdy jej nie oglądając. Był ledwie dwa lata młodszy o Karola Maya. Tak jak ona pochodził z ubogiej rodziny, z tą różnicą, że jego ojciec nie był tkaczem a blacharzem. Henri Rousseau, bo o nim mowa, tak jak May w młodości miał kłopoty z prawem, które w ramach odkupienia win oprócz krótkiego pobytu w więzieniu zaowocowała siedmioletnią służbą we francuskim wojsku. Bynajmniej, choć chciałaby tak legenda snuta przez poetę Guillaume’a Apollinaire’a, Rousseau nie brał w tym czasie udziału w kampanii meksykańskiej Napoleona III. Jego malarstwa nie inspirowało wspomnienie równikowej wiecznie zielonej selvy porastającej południową część Półwyspu Jukatan, bo nigdy jej nie widział. Co więcej nigdy prawdopodobnie nie wyjeżdżał poza przedmieścia Paryża. Swoje wyobrażenie dżungli barwniejszej niżli w rzeczywistości budował poprzez wizyty w paryskim ogrodzie botanicznym Jardin des Plantes, gdzie mógł oglądać egzotyczne gatunki roślin. W ramach ogrodu już od 1794 roku funkcjonowała tzw. menażeria, której zaczątkiem były okazy zrabowane w czasie rewolucji z zwierzyńca króla Ludwika XVI z Wersalu. Tam zapewne Rousseau, wzorem Eugène Delacroix czy Francisco Goya podglądał dzikie zwierzęta.
Henri Rousseau pracował jak urzędnik w dziale akcyz pobierając opłaty od towarów przywożonych do Paryża. Stąd przezwisko „Celnik” nadane mu przez pisarza Alfreda Jarry. Jak powiada legenda – a legendy zawsze towarzyszą artystom – zaczął malować podczas długich dyżurów w pracy. Był samoukiem, którego dziś często uważa się za pierwszego malarza prymitywistę. Rzeczywiście, zwłaszcza gdy przychodziło my malować ludzi rzucała się w oczy pewna naiwność w zamyśle ich przedstawienia, przesada czy błędy w proporcjach. Gdy malował przyrodę owe niedostatki warsztatu nie rzucały się już tak w oczy. Może dlatego, że część obrazów tworzył przy użyciu pantografu, którym ponoć kopiował ilustracje odnalezione w gazetach. Czyniono mu z tego tytułu zarzuty, zda się chybione, bo raz, że nie był jedynym, który posiłkował się tym urządzeniem, a dwa, że w istocie nie kopiował fotografii, lecz traktował je jako osnowę, na których tkał obrazy własną wyobraźnią.
Pierwszy wizerunek tropikalnego lasu przedstawił na obrazie „Tygrys w tropikalnej burzy” z 1891 roku wystawionym na tzw. Salonie Odrzuconych. Polujący tygrys czaił się na swą ofiarę wśród gąszczu roślin targanych wiatrem. Niebo przecinały błyskawice i strugi deszczu malowany pociągnięciami srebrnej farby. Sama ofiara drapieżnika pozostała tajemnicą ukrytą poza kadrem.
Dzikie koty pojawiały się na jego obraz wielokrotnie. Raz są drapieżne, by wspomnieć tylko „Głodnego lwa rzucającego się na antylopę”, innym razem łagodne jak w „Śpiącej Cygance” gdzie król pustyni przemyka w blasku księżyca obok śniącej kobiety. Kwintesencją poetycko-bajkowego stylu Rousseau, jego sposobu widzenia przyrody jest obraz „Sen” namalowany w 1910 roku na kilka miesięcy przed śmiercią autora. Gęstwina tropikalnego lasu przetykana jest różnobarwnymi kwiatami i źółcią dojrzałych owoców. Wzrok zaskoczonego widza przyciąga surrealistyczna w tym otoczeniu sylwetka nagiej kobiety (polskiej przyjaciółki malarza – Jadwigi) leżącej na kanapie w stylu Ludwika Filipa. Śród liści, na których połyskuje blask księżyca, kryją się zaciekawione zwierzęta. Wszystkich kołysze melodia grana na flecie przez skrytego w cieniu drzew egzotycznego grajka.
Co ciekawe „Celnik” Roussseau opatrywał prace krótkimi poematami, w których objaśniał swoje zamysły. Jakby nie chciał zostawić pola do błędnych interpretacji nieprzychylnych mu recenzentów. Gdy nie oszczędzała go krytyka, w obronę brała go paryska bohema. Traktowała go jako swego rodzaju maskotkę, spełniającą ideał surrealistów – samouka, którego oko dostrzegało więcej niźli oko wykształconego artysty. Sam Rousseau chciał malować jak ówcześni akademicy, co więcej był przekonany, że tworzy obrazy realistyczne. Czy zachwyty przyjaciół z Montmartre’u były szczere? Pewnie nie wszystkie, bo co sądzić o słynnej biesiadzie wydanej w grudniu 1908 roku przez Pabla Picassa na cześć „Celnika”. Bohater imprezy przybył nań dorożką w towarzystwie Apollinaire’a . Witały go chorągiewki i transparenty parodiujące obchody świąt narodowych. Rozbawione towarzystwo uważające go za poczciwca i dziecięcego w sferze artystycznej fantastę jadło i piło na umór, z zimną powagą wygłaszając złośliwe peany na modłę słynnego „degasowania”, on zaś odbierał owe hołdy przygrywając gościom na skrzypcach. Cały ów bal miał być w istocie, jakbyśmy dziś powiedzieli happeningiem, złośliwym dowcipem ubranym w kostium benefisu. I choć wydawałoby się, że niesforna cyganeria zabawiła się kosztem Roussseau, ostatnie słowo należało do niego . Gdy mocno nietrzeźwego malarza odwoziła po imprezie do domu dorożka, wychylił się zeń i zwrócił się do Picassa mówiąc „Ty i ja jesteśmy największymi malarzami świata, ty w stylu Egipskim” – a wiec jak należy domniemywać przebrzmiałym, minionym – „ja w nowoczesnym”.
Jest więc wyobraźnia pięknym darem, który wszakże nigdy nie pozwoli dostąpić wiedzy o istocie rzeczy. Jakiś czas temu doniesienia o pladze planowych pożarów na mniej lub bardziej legalnych składowiskach odpadów, dały okazję różnym ekspertom do diagnozowania w mediach sytuacji w całej gospodarce odpadami i serwowania prostych, gotowych rozwiązań. Czasami z dużym zadziwieniem odkrywałem ich powierzchowność, a czasem nawet niedorzeczność. W tym konkretnym przypadku, z racji swej pracy, mogłem ważyć się na ocenę. I wtedy przyszła myśl, która winna budzić trwogę „A co jeśli tak jest w każdym innym przypadku?....”