Felietony.

27-07-2020 #Felietony

Opowieść czterdziesta dziewiąta – z zapalczywością w tle.

„Stanowczo za dużo i za często nadużywa się w prasie i mowach słów „bijemy się”. O wszystko się dzisiaj bijemy: o wykonanie planu, o nawóz naturalny pod szparagi, o autobus do Pikutowa Dolnego, o spokój na mieście i temuż podobnież” – pisał w 1957 roku Stefan Wiechecki „Wiech” w tomie felietonów „Wariackie papiery”. Felietoniście wolno więcej, ale w owym czasie takie słowa wymagały dużej odwagi, bo kąsania socjalistycznej nowomowy nie usprawiedliwiała nawet tak lekka forma literacka. Nie będzie to jednak kolejna opowieść o Homerze warszawskiej ulicy, ale o owej wojennej retoryce, która mimo upływu lat nie zanikła. Ba, ma się coraz lepiej.

Walczymy z koronowirusem, walczymy z wykluczeniem, z ociepleniem klimatu, bijemy się o głosy, bijemy pianę, bijemy…. Bardzo rzadko bijemy się w piersi. Jeśli już, to najchętniej w cudze. Wojna toczy się o wszystko, nawet o śmieci. Powie ktoś, wojna w tym wypadku jest jedynie metaforą, zabawą słowem, sposobem na opisanie rzeczywistości. Tymczasem metafora to coś więcej niźli zręczna konstrukcja pod piórem skrzesana. Odwołując się do znanych nam obrazów każe pojmować sprawy w ten a nie inny sposób. Brniemy tedy w splot skojarzeń, a jeśli ktoś serwuje nam wojenną retorykę ku własnemu zaskoczeniu poczynamy postrzegać drugą stronę sporu zrazu jako przeciwnika, potem zaś jako wroga, a potem… Potem nie jest już nawet wrogiem, bo wróg mimo swej obcości miałby jednakowoż cechy ludzkie. Jest celem, obiektem drwiny i szyderstwa. Choćbyśmy sami przed sobą uważali się za wyrozumiałych, pełnych empatii czy tolerancji. A jeśli przyjedzie refleksja? Nie ma obawy zgaśnie równie szybko jak rozbłyśnie. Nie zbraknie nam inwencji by znaleźć usprawiedliwienie. Zresztą szybko wesprą nas nam podobni a przecież zbieżność sądów zwykliśmy brać za obiektywizm.

Nie piszę tego wszystkiego z pozycji pacyfisty. Jak pisał o. Józef Maria Bocheński, pacyfizm opiera się na dwóch zabobonach. Pierwszy, iż można osiągnąć pokój rozbrajając narody pokojowe, drugi zaś, iż żadna wojna nie jest moralnie dopuszczalna. Tymczasem „Doświadczenie uczy, niestety, że rozbrajanie narodów pokojowych prowadzi do opanowania ich przez inne, wojownicze, a te z kolei zaczynają toczyć wojny z podobnymi do siebie drapieżnikami. Skądinąd twierdzenie, że każda wojna jest niesprawiedliwa, nie wytrzymuje krytyki, są bowiem okoliczności, w których – zgodnie z normalnym wyczuciem – istnieje oczywisty obowiązek bronienia orężem praw innych, powierzonych naszej opiece.” Pisał to człowiek, który doświadczył okrucieństw wojny, który zwał ją rzeczą straszną.

Wojny towarzyszą człowiekowi od czasów najdawniejszych. W 2012 roku w północnej Kenii w pobliżu jeziora Turkana archeolodzy natrafili na liczące 10 tys. lat szczątki 27 osób, które zginęły gwałtowną śmiercią od pałek i włóczni. To ponoć, póki co, najstarsze ślady zbrojnych konfliktów, jeszcze z okresu nim osiadły tryb bytowania wzmógł w ludziach chęć posiada. Co zrodziło gniew, zawiść lub pożądliwość w sercach napastników? Nie wiemy i pewnie nie dowiemy się nigdy. Doświadczenie i historia oferują nam wiele podpowiedzi. Okazuje się, że dociekając przyczyn wojen wymyślono nawet specjalność naukową – polemologię. Nie zgłębiałem jej dorobku, który pewnie byłby przyczynkiem do szerszych rozważań nad ludzką naturą i skłonnością do grzechu. Niemniej wertując karty historii, co jakiś czas odnajduję ślady zdarzeń, które wprawiają w zdumienie stanowiąc punkt zapalny krwawych konfliktów.

Najczęściej w tym kontekście wspomina się starcie między Hondurasem a Salwadorem w lipcu 1969r., które za sprawą pisarskich talentów Ryszarda Kapuścińskiego zyskało miano „wojny futbolowej”. Przyjęło się bowiem uważać, iż walki, które pochłonęły blisko 2 000 ofiar sprowokowały emocje związane z piłkarską rywalizację reprezentacji obu krajów. Jednym zda się to nieprawdopodobne, bo mecz futbolowo nie wydaje się czymś, o co warto kruszyć kopię. Inni rzekną „prawdopodobne” pamiętając Andrésa Escobara, obrońcę reprezentacji Kolumbii, zastrzelonego przez swego rodaka po tym jak w spotkaniu ze Staniami Zjednoczonymi na Mundialu w 1994 skierował piłkę do własnej bramki. Jak było naprawdę?

Los zetknął reprezentacje Hondurasu i Salwadoru w półfinale eliminacji do mistrzostw świata w Meksyku. W pierwszym meczu w Tegucigalpie zwyciężył 1:0 Honduras, na co wpływ miała nieprzespana noc piłkarzy gości. Kibice Hondurasu obrzucili hotel, w którym wypoczywali reprezentanci Salwadoru kamieniami i fajerwerkami. Wedle Kapuścińskiego, po tym jako na dwie minuty przed końcem spotkania Leonard Wells rozstrzygnął jego losy, 18-letnia mieszkanka Salwadoru Amelia Bolaños sięgnęła przed telewizorem po pistolet ojca i popełniła samobójstwo. Jej pogrzeb miał stać się manifestacją. Za trumną kroczyć miał prezydent Salwadoru i znieważona w Tegucigalpie ekipa piłkarzy. Portrety dziewczyny mieli trzymać mieszkańcy San Salvador, kiedy w wozach opancerzonych zmierzali na spotkanie rewanżowe piłkarze Hondurasu. Wokół boiska rozstawiono kordon gwardii narodowej, nie uszanowano hymnu i flagi Hondurasu a po spotkaniu, w którym gospodarze zwyciężyli 3:0 między kibicami obu drużyn wybuchły walki. Zginęły dwie osoby. Futbol zdawał się schodzić na drugi plan.

O awansie rozstrzygnęło trzecie spotkanie na neutralnym terenie w Meksyku, gdzie Salwador zwyciężył wynikiem 3:2, ale legendą obrosły dwa pierwsze spotkania. Legendą dodajmy nie do końca zasłużoną, ale przydatną by toczyć opowieść o namiętnościach jakie potrafi rozpalić futbol. Co ciekawe, po latach okazało się, iż dziennik „El Nacional”, który miał być wg Kapuścińskiego źródłem opowieści o młodej samobójczyni nigdy nie istniał, zaś salwadorskie gazety z tamtych dni nie wspominają ani o Amelii Bolaños, ani o jej uroczystym pogrzebie. Przepytywani przez dziennikarzy (Marię Hawranek i Szymona Opryszek z portalu Intoamericas.com) mieszkańcy Salwadoru historię Amelii znali jedynie… z lektury książki Kapuścińskiego, a dawni piłkarze Salwadoru zaprzeczali udziałowi w jakimkolwiek pogrzebie. Wszystko wskazuję na to, iż Ryszard Kapuściński historię Amelii Bolaños po prostu wymyślił.

Wojna, którą za oceanem częściej niźli futbolową zwie się „wojną stu godzin”, wybuchła dopiero miesiąc później. Jej powodem zaś nie były piłkarskie emocje, ale bieda, która dużo wcześniej skłoniła 300 tysięcy mieszkańców Salwadoru do przekroczenia słabo strzeżonej granicy z Hondurasem. Bardzo szybko owi emigranci stanowiący równo 10% ludności swego kraju stali się przyczyną niepokojów społecznych w Hondurasie. Oskarżano ich o „kradzież ziemi i pracy” w równie biednym i przeludnionym kraju. Na tym tle poczęło dochodzić do starć między tubylczą i napływową ludnością. Honduras dążył do zmuszenia nielegalnych imigrantów do powrotu, co nie było na rękę władzom Salwadoru. Wkrótce incydenty graniczne doprowadziły do zerwania stosunków dyplomatycznych między sąsiadami, wreszcie do wybuchu tego, tylko z nazwy, futbolowego konfliktu.

Dziś historia opisana przez Jerzego Kapuścińskiego bywa traktowana przez mieszkańców Salwadoru i Hondurasu jak stygmat. Oto „kraje tak bardzo "trzecioświatowe", że poszły na wojnę z powodu piłki.” Co jednak mają powiedzieć mieszkańcy Bolonii i Modeny, o których mawia się, iż poróżniło ich drewniane wiadro?

W istocie odległe od siebie o przeszło 40 km włoskie miasta pozostawały w okresie średniowiecza w długotrwałym konflikcie, który był efektem rywalizacji niemieckiego władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Fryderyka II z papiestwem. Dwunastowieczne Włochy podzieliły się wówczas na dwa stronnictwa – gibelinów wspierających niemieckiego cesarza oraz gwelfów, przeciwników władzy cesarskiej we Włoszech. Bolonia stała po stronie papiestwa, Modena – uznawała zwierzchność niemieckiego cesarza.

Oba miasta toczyły wojnę podjazdową łupiąc swe okolice i walcząco o terytoria między Bazzano, Savigno i Monteveglio. Ostateczne ich starcie miało miejsce 15 listopada 1325 roku pod Zappolino. Bolończycy stanęli w polu w sile 30 tysięcy piechoty i 2,5 tysiąca konnych, armię Modeny stanowiło 2,8 tys. rycerzy i 6 tysięcy pieszych. Na nic zdała się przewaga liczebna gwelfów z Bolonii. Lepiej wyszkoleni w rzemiośle wojennym modeńczycy zmusili przeciwników do ucieczki frontalnym atakiem kawalerii. W pogoni za uchodzącymi armia Modeny zdobyła zamki w Crespellano, Zola, Samoggia, Anzola, Castelfranco, Piumazzo i Casalecchio, ale zatrzymała się pod murami Bolonii. Miast oblegać miasto postanowiono poniżyć jego mieszkańców urządzając na ich oczach palio, czyli zmagania rycerskie „ku wiecznej pamięci tych, którzy zostali wysłani na wyprawę i wiecznego wstydu w Bolonii". Wtedy też kilku śmiałych modeńczyków, by jeszcze mocniej zakpić z pokonanych przeciwników wykradło z Porta San Felice, najbardziej wysuniętej na zachód bramy miasta drewniane wiadro z miejskiej studni.

Owo przedziwne trofeum do dziś przechowywane jest Modenie. Legendą obrosło za sprawą barokowego poety Alessandra Tassoniego, który poświęcił mu w 1622 roku swój epos „Wiadro porwane” („La secchia rapita”). Utwór, który stał się wzorem poematu heroikomicznego (czerpał zeń m.in. Ignacy Krasicki pisząc „Myszeidę” czy „Monachomachię”), przeinaczał celowo historię, czyniąc z kradzieży wiadra powód zbrojnego konfliktu. Z czasem satyra wyparła z pamięci fakty i nawet dziś liczne publikacje usiane są informacjami, iż oba włoskie miasta starły się w absurdalnej wojnie o drewniany cebrzyk, co świadczyć ma o bezrozumnej zapalczywości ich mieszańców. To oczywiście fałsz, ale jakby nie patrzeć, drewniane wiadro stało się mimowolnym symbolem konfliktu zakończonego traktatem pokojowym przywracającym granice między stronami do stanu dokładnie takiego jak przed starciem, które kosztowało życie 2 tysięcy poległych.

A więc i tym razem legenda. Prawdziwy i nieco mniej niezwykły wydaje się natomiast powód konfliktu dwóch pomorskich miast – Świdwina i Białogardu. Oto w 1468 roku między gospodarzem ze wsi Niemierzyno (niem.: Nemmin) koło Świdwina a mieszkańcem Białogardu stanęła umowa, w ramach której za możliwość wypasu bydła na pastwiskach białogardzianina, mieszkaniec Niemierzyna użyczy ma na okres zimy jedną krowę. Smaczne widać było mleko i inne pożytki z owego zwierzęcia, bo wiosną 1469 roku właściciel pastwisk ani myślał go zwrócić. Prawowity właściciel krowy skrzyknął tedy kilku przyjaciół ze Świdwina i odebrał ją siłą. Jak łatwo się domyślić, ów czyn skłonił mieszkańców Białogardu do odwetu – zagarnęli bydło chłopów z Niemierzyna. Poszkodowani zwrócili się o pomoc do wójta Jakuba von Polenz, ów zaś skierował ich ze skargą do starosty białogardzkiego Karstena Wopersnow. Kiedy starosta skargę wyśmiał, wójt Świdwina przyzwolił na… kolejną nocną wyprawę po krowy. Tego dla starosty Wopersonowa, przedstawiciela książąt pomorskich na tych ziemiach było za wiele. Postanowił najechać zbrojnie Świdwin znajdujący pod władzą Marchii Brandenburskiej. Tak oto 15 lipca 1469 roku doszło do starcia we wsi Długie na granicy pomorsko-marchijskiej, w rejonie Lasu Łęgowskiego. W blisko trzygodzinnej bitwie zwyciężyli ochotnicy ze Świdwina dowodzeni przez rycerza Christopha von Polenz. Wedle zachowanych relacji zginęło 300 mieszkańców Białogardu. Wzięto liczne łupy i 100 jeńców, z których niewielu zdołało się wykupić. Większość zagłodzono w lochach wieży miejskiej w Świdwinie. Sztandar białogardzkich mieszczan zawisł w świdwińskim kościele. Według legendy w bramie miejskiej zawisł pierścień żelazny ukuty z… obroży na szyję wołu albo strzemion starosta Wopersnowa, który uciekł z pola bitwy. Jeśli prawdziwa jest ta druga wersja, znak to, iż musiał z wrzosowisk Lasu Łęgowskiego uchodzić piechotą.

Bitwa o krowę być może wygrałaby smutną rywalizację o najdziwniejsze powody zbrojnych konfliktów, gdyby nie bitwa pod Karánsebes. Bitwa, o której powiada się, iż jej nie było, ale na jej polu legło 10 tysięcy żołnierzy. Jak to możliwe? Był wrzesień 1788 roku. Od roku trwała wojna między Rosją carycy Katarzyny II i Turcją sułtana Abdülhamida I. Sytuację tę starał się wykorzystać sojusznik carycy, austriacki cesarz Józef II Habsburg. Zgromadziwszy ogromną armię liczącą 245 tysięcy ludzi, 898 dział i 36 tysięcy koni, ruszył na południowy-wschód Europy by odbić Turcji terytoria na Bałkanach. Początkowo zamierzał zdobyć Belgrad, ale zarzucił ów pomysł i skierował armię w kierunku dzisiejszej Rumunii. Na jej drodze leżała rzeka Temasz. Księżycową nocą z 17 na 18 września 1789 roku idący w straży przedniej huzarzy przekroczyli ją w miejscowości Karánsebes. Za nimi mostem przeszła piechota. Traf chciał, iż ku wojsku wyjechał wozem pełnym beczek z gorzałką pewien Wołoch, czyli Mołdawianin. Uradował alkohol austriackich huzarów, posmakował i rozochocił. Nie chcieli się nim dzielić z nadciągającą piechotą, co było wystarczającym powodem do zwady. Ta zaś przerodziła się w utarczkę, w której sięgnięto po broń. Piechurzy starając się zmylić i wypłoszyć huzarów poczęli nawoływać, jakoby Turcy zbliżali się ze swą potęgą. Nikt nie przewidział, jakie ów fortel przyniesie skutki. Zdezorientowani i upojeni alkoholem kawalerzyści dosiadłszy koni, ruszyli w stronę mostu. Siejąc chaos wpadli w kolumny marszowe oddziałów przekraczających rzekę. Za nimi cofnęła się owa spragniona i dowcipna awangarda piechoty, nie wiedząc już, czy rzeczywiści w ciemnościach nocy nie nadciągają szeregi janczarów. Zapanowała panika. Strzelano na oślep rażąc własne szeregi. Na niewiele zdały się wysiłki oficerów. Niemieckie „halt” w jazgocie i huku wystrzałów brano za nawoływanie ku chwale Allacha, co utwierdzało walczących, iż mają przed sobą Turków. Nie powinno to dziwić, zważywszy, iż w szeregach armii cesarskiej obok Austriaków walczyli Serbowie, Chorwaci, Włosi z Lombardii, Węgrzy, Słoweńcy, Czesi a nawet Polacy siłą wcielani z ziem zagarniętych podczas I rozbioru. W większości nie znający języka, jakim władali oficerowie, nadto często z trudem skrywający wzajemne animozje. Wkrótce do walk włączyła się artyleria siejąc jeszcze większe spustoszenie. Szczęśliwie z owego zamieszania cało uszedł sam cesarz Józef II. Kiedy dwa dni później pod Karánsebes dotarł na czele swych wojsk Wielki Wezyr Jusuf Pasza, ku swemu zdumieniu zastał pobojowisko pełne poległych. Byli między nimi i ranni, ale tych nakazał skrócić o głowę.

Tak oto sułtan Abdülhamid I odniósł swe największe zwycięstwo nie tracąc nawet żołnierza, co zdaje się być najlepszym puentą tej opowieści. Opowieści z zapalczywością w tle.

 

[1] Blisko wybuchu dyplomatycznej a nie tylko werbalnej wojny o śmieci byliśmy w maju 2019 roku. Wtedy to, Filipiny odwołały z Kanady swojego ambasadora i konsulów, oraz zagroziły wypowiedzeniem wojny, jeżeli rząd tego kraju nie uprzątnie 2 000 ton śmieci komunalnych jakie trafiły na filipińskie wyspy w latach 2013-2014 pod pozorem eksportu surowców wtórnych. Ostatecznie odpady wróciły do Kanady, gdzie zostały poddane obróbce termicznej.