„To chyba żart” usłyszałem od osoby skarżącej się na niemożność pozbycia się mozolnie zbieranej makulatury. Nie przejęzyczyłem się używając słowa „pozbycia”, bo choć jeszcze niedawno ów „ktoś” przebierał w ofertach kupujących odpadowy papier i tekturę, dziś ma trudność by oddać je nawet za dopłatą. „To żart”, usłyszałem, „w sytuacji, kiedy ze wszystkich stron słyszymy zachęty do segregacji odpadów”.
Cóż, jeśli wierzyć danym European Recycling Industries Confederation w 2018 roku na starym kontynencie zebrano selektywnie około 56,5 mln ton papieru. Do recyklingu w europejskich papierniach skierowano 48,5 mln ton. Owe 8 mln ton nadwyżki wchłaniał do tej pory rynek chiński, ale zgodnie z zapowiedzią daną już w lipcu 2017 „Państwo Środka” w trosce o środowisko wstrzymało import odpadów. W efekcie cena makulatury w Europie, a co za tym idzie w Polsce, poleciała na łeb na szyję. Dość rzec, iż ta dzisiejsza ma się do tej ze wspomnianego lipca 2017 jak 1:9! I nikt nie powiedział, że to koniec. Pamiętam przełom 2008 i 2009 roku, kiedy Chiny po Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie po raz pierwszy czasowo wstrzymały zakup odpadów. W pewnym momencie ceny na makulaturę po prostu nie było. Nikt nie był nią zainteresowany.
Nie jest to więc żart, ale też nie zrządzenie losu, bo o tym, iż cały ów łańcuch logistyczny rozwija się nierównomiernie wiedziano na starym kontynencie od dawna. Coraz lepiej segregujemy odpady, ale najwyraźniej za rzadko zadajemy sobie pytania, co dalej? I taka sytuacja rzeczywiście może kogoś postronnego skłaniać do żartu. A żart – nie mylmy go z szyderstwem – bywa oczyszczający.
O żartach, tych prawdziwych, rozprawiać można bez końca. Bo też większość z nas lubi się uśmiechać, choć nie wszyscy krzeszą uśmiech w tej samej sytuacji. Jednych rozbawi choćby poczucie humoru Juliana Tuwima i Antoniego Słonimskiego, którzy zwykli bawić się słowem publikując w gazecie ogłoszenia w stylu „Bez ogródek, ale z podwórkiem sprzedam willę w Zoppotach, Herszfinkiel, Ptasia 30”, czy „Wydaję książki i okrzyki. Księgarnia J. Mordkowskiego”, inni czytając owe anonse wzruszą jedynie ramionami. Może zwróciłaby ich uwagę informacja pod tytułem „Wypadek samochodowy” opublikowana przez obu poetów w Kurierze Polskim z dnia 1 kwietnia 1922 roku: „Na rogu ulicy Granicznej i Żabiej samochód ciężarowy przestraszył się krawca męskiego S. Rubina i wpadł do bramy nr 11. Prawdopodobnie wskutek przestrachu nastąpiło przedwczesne rozwiązanie i przy samochodzie ciężarowym znaleziono mały, czyściutki motocykl z koszykiem. Rower odesłano do domu podrzutków”.
Swoich amatorów miał rodzaj poczucia humoru reprezentowany przez legendę przedwojennej stolicy, niedoszłego filozofa (studiów nie ukończył), duszę towarzystwa i bywalca warszawskich kawiarni i restauracji Franciszka Fiszera. Jak wspominał Antoni Słonimski „Każde spotkanie czy rozmowa z Fiszerem stawały się przygodą, wycieczką w nieznane. Nikt nie potrafiłby powiedzieć, jaką pointą, jakim kawałem zakończy on swoje wywody.”. Ów mistrz słownej improwizacji wprowadził do naszego języka wiele anegdot czy bon motów, jak choćby ta o napomnieniu malarza Jana Styki przez Stwórca słowami „Ty Mnie Styka nie maluj na kolanach - ty Mnie maluj dobrze!”. Równie mocno zapamiętano sytuacji, gdy na pogrzebie znanego z przenikliwości i intuicji adwokata, Fiszer rzekł do swego przyjaciela „Ciekawym, dlaczego on to zrobił?”. Innym razem w restauracji „Ziemiańska” komentując sytuację w kraju rzekł „Nie będzie porządku w Polsce, jeśli się nie rozstrzela 750 000 szubrawców." Gdy ktoś sceptycznie zapytał, czy aż tylu się znajdzie, odparł nie zbity z pantałyku „Nic nie szkodzi. W razie czego dobierzemy z uczciwych." Miał przy tym Franc Fiszer duży dystans do siebie, stąd w czasach, gdy rosły szeregi kombatantów (co sam Józef Piłsudski miał skomentować na zjeździe legionistów słowami „Gdybym ja miał was tylu w 1914 roku to byśmy niepodległość od razu odzyskali”) żartował: „I ja brałem udział w ruchu niepodległościowym, wprawdzie w sposób raczej bierny niż czynny. Zaproszony byłem do znajomych na kolację. Kiedy przyszedłem, okazało się, że przed chwilą policja wszystkich gości zabrała do cyrkułu. Musiałem zjeść dwadzieścia cztery zrazy”
Oprócz bon motów serwował Fiszer swym słuchaczom również budzące uśmiech pełne fantazji opowieści, jak ta przypomniana przez Romana Lotha: „Będąc w Gdyni na Święcie Morza - grzmiał Fiszer głosem burzy na Bałtyku - nabrałem w butelkę wody morskiej. Na pamiątkę. W pociągu, w drodze do Warszawy, gdy otworzyłem walizę, by wydobyć nieco pożywienia, zoczyłem, że butelka jest pusta. Zdumienie moje było bezgraniczne, gdy stwierdziłem, iż butelka leżała nie stłuczona, doskonale zapieczętowana, w walizce zaś ni śladu rozlanej wody. Wreszcie spojrzałem na zegarek i zrozumiałem wszystko. Zgadzało się co do minuty. Przed chwilą właśnie nastąpił odpływ morza.”
Szczególną grupę żartów stanowią te oparte na mistyfikacji. Rzecz jasna, wertując karty historii, znajdziemy wiele zdarzeń, u których genezy legł zamysł, by zwieść przeciwnika, oszukać zmysły. Idzie nam wszakże o gesty bezinteresowne, których celem samym w sobie jest skrzesać uśmiech. Warto w tym kontekście przypomnieć postać brytyjskiego arystokraty Horacego de Vere Cole'a (1881-1936), który zwykł szokować swych rodaków, strojąc sobie żarty z przesadnej powagi Imperium. Swymi pomysłami łamał owe, charakterystyczne dla Brytyjczyków „usztywnienie górnej wargi” (Stiff Upper Lip) – szlachetną, pełną powściągliwości postawę, która wszakże budziła skojarzenie z wyniosłością.
Podczas drugiego roku swych studiów na Uniwersytecie w Cambridge, Horacy wraz z przyjacielem Adrianem Stephenem, bratem pisarki Wirginii Woolf, postanowili zabawić się kosztem swej przesławnej uczelni. Wykorzystali w tym celu fakt wizyty w Anglii Sayyida Ali bin Hamuda Al-Busaida , ósmego sułtana Zanzibaru. W tym celu 2 marca 1905 roku z londyńskiego ekskluzywnego hotelu Cecil, gdzie zwykle nocowali znamienici goście Imperium, wysłali telegram do burmistrza Cambridge, z prośbą o godne przyjęcie wizyty delegacji sułtana Zanzibaru, który zamierza złożyć krótką wizytę w uniwersyteckim mieście. Cole mając świadomość, iż wizerunek samego sułtana może być znany z prasy, postanowił udawać jego wuja. Wysławszy wspomniany telegram ucharakteryzowani orientalnie studenci przybyli do Cambridge pociągiem z Londynu, gdzie czekał na nich powóz przysłany przez burmistrza. Egzotycznych gości podjęto serdecznie i z szacunkiem w siedzibie władz miasta oraz oprowadzono po słynnej uczelni. Po niespełna godzinie „dostojnicy z Zanzibaru” poprosili o odwiezienie powozem na dworzec kolejowy. Nazajutrz Horacy Cole opisał całą historię dziennikarzowi „Daily Mail”. Artykuł, który ukazał się 4 marca 1905 roku doprowadził do wściekłości burmistrza Cambridge, którzy zażądał usunięcia wesołków z uczelni. Na szczęście w ich obronie stanął wicekanclerz uczelni.
Miewał Horacy Cole pomysły na żarty mniej lub bardziej udane. Czasem wyrafinowane, innym razem zgoła niesmaczne. Patent z sułtanem Zanzibaru, wydawał się wszakże wart powtórzenia. Asumpt do działania dał rozgłos, jaki niosła ze sobą budowa i wcielenie do służby pancernika HMS „Dreadnought". Flagowa jednostka brytyjskiej marynarki rozwijała prędkość 21 węzłów, którą biła na głowę każdą inną jednostkę tego typu na świecie, mając jednocześnie olbrzymią przewagę ogniową. Była przedmiotem dumy i ostrzeżeniem dla wszelkich przeciwników Imperium. Cole postanowił wprowadzić na pokład pancernika egzotyczną delegację arystokratów.
W tym celu 7 lutego 1910 roku wysłał depeszę do dowódcy okrętu kotwiczącego w porcie Weymouth. Podając się za podsekretarza brytyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych Charlesa Hardinge'a zawiadamiał, iż załoga HMS „Dreadnought" ma oczekiwać na wizytę członków rodziny panującej w Abisynii. W tę rolę ponownie wcielić miał się stary przyjaciel kawalarza, Adrian Stephen, jego siostra Virginia oraz przyjaciele tworzący z nimi artystyczną grupę Bloomsbury – Guy Ridley, Anthony Buxton i Duncan Grant. Rozbawione towarzystwo przyciemniło sobie lica, przyprawiło sztuczne brody i wąsy, oraz przywdziało turbany. Adrian Stephen podjął się roli tłumacza delegacji, Horacy Cole uchodził za urzędnika ministerstwa o fantazyjnym nazwisku Cholmondeley. Na londyńskim dworcu Paddingotn Herbert Cholmondeley zażądał podstawienia specjalnego pociągu dla afrykańskiej delegacji. Musiał być bardzo przekonywujący, bo podróż do Weymouth odbyli podstawioną salonką. Tam, na dworcu witała ich kompania honorowa marynarki. Doszło nawet do skandalu dyplomatycznego, gdy orkiestra marynarki miast hymnu Abisynii odegrała hymn Zanzibaru, ale goście zdawali się wspaniałomyślnie nie zwracać na ową gafę uwagi. Potem nastąpiła wizyta na pancerniku, podczas której delegacja posługiwała się naprędce wymyślonym językiem stanowiącymi mieszaninę łaciny i greki, okraszoną egzotycznym zaśpiewem „Bunga, bunga”. I tym razem, podobnie, jak w przypadku wizyty delegacji Zanzibaru w Cambridge, nikt ich nie zdemaskował. Problemy pojawiły się dopiero w podróży powrotnej pociągiem do Londynu, kiedy Buxtonowi na skutek kichnięcia odkleiły się wąsy, ale zdążył je przykleić, nim ktokolwiek zdążył to zauważyć. Ponadto Cole zmuszony był tłumaczyć zdziwionemu konduktorowi w wagonie restauracyjnym fakt, iż cała delegacja spożywa posiłek w rękawiczkach. Złożył to na karb dworskiej etykiety, choć w istocie chciano w ten sposób uniknąć kłopotów z makijażem. Po powrocie, swoim zwyczajem Horacy Cole, zwołał konferencję prasową i przesłał do redakcji „Daily Mirror” zdjęcie abisyńskiej delegacji. Czytelnicy gazet zanosili się od śmiechu, królewska marynarka zgrzytała zębami z wściekłości. Nieszczęsny żart tak dalece zaszedł wojskowym za skórę, iż gdy po kilku latach Anglię odwiedził cesarz Etiopii Menalik II, uczyniono wszystko, by uniknąć jego okolicznościowej wizyty na okrętach Royal Navy. Ponoć, kiedy w 1915 roku HMS „Dreadnought" zatopił niemiecki okręt podwodny wśród telegramów gratulacyjnych znalazł się taki, który zawierał tylko dwa słowa „bunga, bunga”.
Jako się rzekło nadmierna duma, na granicy pychy, zwykła sama prowokować do żartów. Ich celem bywają nie tylko politycy, ale również świat sztuki. Oto w 1964 roku w Gallerie Christinae w Göteborgu odbyła się wystawa francuskiego malarza Pierra Brassau. Chwalono awangardowe dzieła. Wśród licznych recenzji zwracała uwagę ta, autorstwa Rolfa Anderberga z „Göteborgs-Posten”, który pisał, iż „Brassau maluje silnymi pociągnięciami, ale również z wyraźną determinacją. Pociągnięcia jego pędzla zakręcają z wściekłą drobiazgowością. Pierre jest artystą, który działa z delikatnością baletnicy”. Cóż, wystawa jakich wiele, gdyby nie fakt, iż owe urzekające krytykę dzieła wyszły spod pędzla czteroletniego szympansa o imieniu Peter z ogrodu zoologicznego w Borås. Za owym żartem stał Åke „Dacke” Axelsson, dziennikarz szwedzkiego tabloidu „Göteborgs-Tidningen”, który namówił do współpracy opiekuna zwierzęcia i dostarczył pędzle i farby.
Wbrew temu, co można by sądzić Axelsson nie był wcale w swym żarcie oryginalny. Oto w 1910 roku na XXVI Salonie Niezależnych w Paryżu wystawiono obraz „Zachód słońca nad Adriatykiem” genueńskiego malarza J.R. Boronaliego. Płótno o rozmiarach 81cm x 60cm pokryte było błękitnymi, żółtymi, czerwonymi i niebieskimi smugami. Początkowo nie wzbudzało wielkiego zainteresowania, do czasu, aż wydało się, iż zostało namalowane przez osła. Autorem żartu był pisarz i absolwent Szkoły Sztuk Pięknych Roland Dorgelès. Obraz powstał na Montmartre, na podwórku kabaretu Lapin Agile należącym do dziadka Rolanda. Jego własnością był również rzeczony osioł, któremu do ogona przywiązano pędzel i ustawiono tyłem do płótna. Całość uwieczniono na fotografii. Nazwisko Boronali nadane intrygującemu artyście było anagramem imienia Aliboron, jakim w jednej ze swych bajek nazwał osła La Fontaine. Pokłosiem mistyfikacji Rolanda Dorgelès było m.in. powołanie przez rosyjskiego malarza, grafika i scenografa Michała Łarionowa grupy artystycznej „Ośli ogon”, do której należeli m.in. Natalia Gonczarowa, Marc Chagall i Kazimierz Malewicz. W tym miejscu, nie mogę się powstrzymać od osobistej dygresji, iż od czasów szkolnych obraz tego ostatniego zatytułowany „Czarny kwadrat na białym tle”, zda mi się właśnie żartem. Piszę to narażając się na nazwanie Aliboronem.
Często dla żartu wystarczy niewiele. A może właśnie wiele, bo rzecz w pomyśle. Bodaj w 1983 roku po raz pierwszy na łamach lokalnej gazety „Durand Express” w stanie Michigan pojawiło się ostrzeżenie o obecności w miejskiej kanalizacji „tlenku diwodoru”, którego wdychanie grozi śmiercią. Podobne ostrzeżenia kolportowali w latach 1989-1990 studenci Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz. Wreszcie w 1994r. Craig Jackson stworzył stronę internetową „Koalicji na rzec Zakazu monotlenku diwodoru”. Zwracał na niej uwagę, iż rzeczona substancja zwana również kwasem hydroksylowym jest głównym składnikiem kwaśnego deszczu. Nadto, przyczynia się do „efektu cieplarnianego”, może powodować poważne oparzenia, stwierdzono ją w wyciętych guzach terminalnych pacjentów z rakiem oraz przyspiesza korozję i rdzewienie wielu metali. Ów budzący obawę skutkiem swych działań związek chemiczny to rzecz jasna… woda. Woda, której wzór chemiczny H2O oznaczający jeden atom tlenu i dwa atomy wodoru można opisać właśnie jako monotlenek diwodoru. Wbrew pozorom nie jest to wielką ekstrawagancją, bo w środowisku naukowym wodę zwykło się zwać i tlenkiem wodoru, i alkalicznym wodorotlenkiem wodoru, jak również wspominanym już tutaj kwasem karboksylowym. Niemniej, kiedy w lutym 2011r. podczas kampanii wyborczej do parlamentu Finlandii, zapytano kandydatów, czy należy ograniczyć dostępność kwasu tlenku diwodoru, aż 49% pytanych opowiedziało się za takim ograniczeniem. Publicznej wpadki uniknął natomiast w 2002 roku urzędnik miejski z Atlanty. W następstwie żartu Neala Boortza, który w swoim emitowanym na całe Stany Zjednoczone radiowym talk-show „The Neal Boortz Show” wspomniał, iż w systemie wodociągowym Atlanty stwierdzono zanieczyszczenie tlenkiem diwodoru, zapytany o sprawę przez reportera lokalnej stacji telewizyjnej, przytomnie odparł, iż nie przekracza on poziomu dozwolonego przez prawo.
Warte były owe żarty tynfa? Chciałoby się odpowiedzieć twierdząco, ale w istocie, jeśli na ustach skrzesały uśmiech, trzeba nam zaprzeczyć. Zaprzeczyć i powtarzać – warte są więcej. Bo choć dziś zwykliśmy uważać, iż przysłowie „dobry żart, tynfa wart” zawiera w sobie pochwałę dowcipu, w XVII stuleciu było powiedzeniem nacechowanym ironią czy sarkazmem.
Dlaczego? Otóż wspomniany tynf, czy jak chcą inni tymf był monetą o marnej opinii. Bito go w Polsce w latach 1664-1667, a więc w czasach, kiedy Rzeczpospolita próbowała podnieść się ze zniszczeń będących pokłosiem „potopu szwedzkiego”. Jego nazwa pochodziła od nazwiska Andreasa Tümpe'a zwanego w Polsce Andrzejem Tymfem, niemieckiego mincerza, który dzierżawił w kilku miastach (Opolu, Krakowie, Bydgoszczy i Lwowie) mennice koronne. Wobec kłopotów skarbca królewskiego zaproponował on, wypuszczenie grubej monety srebrnej o wartości 30 groszy, jednak o masie znacznie niższej niż odpowiadająca temu nominałowi. W ten sposób wartość zawartego w niej srebra wynosiła około 12 groszy. Tymfy, których wybito na sumę ponad 6 mln złotych wywołały inflację i spowodowały zbiednienie ludności Rzeczpospolitej. Nic więc dziwnego, iż widniejący na awersie monety trzyliterowy monogram króla Jana Kazimierza "ICR", czyli Ioannes Casimirus Rex odczytywano jako Initium Calamitatis Regni – początek nieszczęść królestwa.
Jak to zwykle bywa kłopoty jednych towarzyszą powodzeniu innych. Wedle zapisów w starych księgach Andrzej Tymf zgromadził ogromny majątek, który jak powszechnie uważano, zbił na fałszowaniu owych monet. Dla uniknięcia procesu zbiegł w 1667 roku z Polski do Słupska. Pozostał wszakże w historii na równi z Tytusem Boratynim odpowiedzialnym za kłopoty finansowe XVII wiecznej Rzeczpospolitej. Tytus Boratyni, również namówił Jana Kazimierza na bicie monety o zawyżonej nominalnej wartości – miedzianego szeląga, zwanego boratynką. Przysłowiowego „złego szeląga”. Ów Wenecjanin z pochodzenia, wart jest osobnej opowieści. Wszechstronnie wykształcony w dziedzinie matematyki, fizyki i architektury, nim przybył do Polski, odbył wyprawę do Egiptu, gdzie prowadził pomiary piramid i wykopaliska w Gizie. W czasie „potopu” wystawił własny oddział, na którego czele, pod komendą Stefana Czarnieckiego bił się ze Szwedami. Był nadto wynalazcą - przypisuje mu się skonstruowanie do dziś używanego mikrometru czy też wagi hydrostatyczej do procentowego określania stopów metali. Najciekawszym jego wynalazkiem wydaje się jednak model maszyny latającej – ornitoptera. „Latający smok” miał być wyposażony w cztery skrzydła nośne i dwa napędowe uruchamiane siłą mięśni pasażera. Jego model długości 1,5m i napędzany napiętymi sprężynami przenoszącymi energię do skrzydeł za pomocą systemu kół i dźwigni z powodzeniem wzbił się w powietrze w 1648 roku. Na pokładzie tego pierwszego obiektu latającego, który wzbił się nad Polską siedział… kot. To nie żart, ale opowieść warta o wiele więcej niż tynf.