Kiedy patrzymy na świat przez pryzmat gospodarowania odpadami piec cementowy zda nam się wynalazkiem niezwykłym. Wysoka temperatura spalania sięgająca trudno wyobrażalnej wielkości 2 000°C, oraz długi czas przebywania w nim odpadów, zapewniają całkowite ich przetworzenie. Całkowite? – spytacie z niedowierzaniem – A co z popiołem? Jest spalanie, jest i popiół, tyle tylko, iż piec cementowy stanowi dlań swoistą pułapkę wbudowując go w strukturę klinkieru. Na okrasę pozostaje silnie alkaliczne środowisko pieca, które uniemożliwia emisję szkodliwych substancji lotnych. Czego chcieć więcej? Chyba tylko większej chłonności, większego apetyty na paliwo wytwarzane z odpadów.
Od czasu, gdy Ministerstwo Gospodarki ogłosiło zakaz składowania na wysypiskach odpadów o kaloryczności przekraczającej 6 MJ/kg coraz bardziej doświadczamy skutków ogromnej dysproporcji między ich ilością a dostępną przepustowością cementowni. Bo też nie wszystkie kaloryczne odpady, wbrew temu, co sądzili urzędnicy, znajdują się w kręgu zainteresowania trudniących się recyklingiem. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że póki co, mniejszość. Nic więc dziwnego, iż każdy, kto waży się w tej sytuacji przetwarzać odpady tęsknie spogląda ku cementowniom. Cementownie, zaś gwoli prawdy, również spoglądają z tęsknotą, ale na paliwa, których kaloryczność razy trzy mnoży ów graniczny parametr składowania. Nasi zachodni sąsiedzi zmagali się z podobnym problemem dobrych dziesięć lata temu, aż… otworzyli dla odpadów energetykę, która względem nich ma mniejsze wymagania niż cementownie. Krajowych legislatorów zda się zawiodła przenikliwość i nie dostrzegli, iż polska energetyka na takie wyzwanie nie jest przygotowana w żaden sposób.
Bo też wykorzystanie paliw alternatywnych z odpadów wiąże się dla nieprzygotowanych śmiałków z ryzykiem wystąpienia różnorakich problemów. Ba, nawet gdy są nań przygotowani, jak cementownie, przynajmniej raz w roku mierzą się z koniecznością remontowego przestoju. Usuwa się wtedy tzw. narosty, które mogą przyjmować postać brył i pierścieni wewnątrz pieca. Tworzą się one w powtarzającym się cyklu odparowania i kondensacji składników lotnych, którego w prostych słowach wyłożyć nie sposób. Dla dalszego ciągu tej opowieści istotny jest sam fakt pojawiania się owych narostów i konieczność ich likwidacji.
Możliwe jest ponoć usuwanie narostów i osadów przy pomocy… dźwięku. Generatory dźwięku emitują falę akustyczną, której energia wykorzystywana jest do usuwania pyłów i osadów z oczyszczanych powierzchni. Fala akustyczna zapobiega przyleganiu cząstek pyłu jednej do drugiej i ich osadzaniu, jak również rozwarstwienie już istniejących osadów i ich oderwanie od powierzchni. W przemyśle cementowym zwykło się jednak częściej sięgać po rozwiązania bardziej tradycyjne. Początkowo czekano na całkowite ostygnięcie pieca, po czym do jego wnętrza wchodzili śmiałkowie uzbrojeni w młoty, by siłą swych mięśni kruszyć narosty. Jeszcze w latach trzydziestych ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych poczęto jednak sięgać po mocniejsze argumenty. W dłoniach pracowników cementowni pojawiły się strzelby, których lufy kierowano do wnętrza pieca by rozprawiać się z uciążliwym osadem. Widać skuteczny to zamysł, skoro do dziś na całym świecie sięga się po wyroby spod znaku Winchestera czy Remingtona. Broń przemysłową oferują zapewne i inni, bardziej lub mniej znani producenci. W Polsce w 1968 roku w Wojskowej Akademii Technicznej opracowano w tym celu nie tylko przemysłowy karabin, ale wręcz armatkę kalibru 40mm. Niemniej, kiedy rozmawiasz z ludźmi z branży cementowej najczęściej wspominają o broni, której protoplaści podbijali bezkres Dalekiego Zachodu.
Niewątpliwie Winchester to marka, która obok Colta najbardziej kojarzy się z romantyczną wizją świata Indian, kowbojów, traperów czy rewolwerowców. Imię dał mu amerykański konstruktor i przemysłowiec Olivier Winchester, ale sławę Tyler Henry. W 1858 roku Winchester zatrudnił w swojej firmie w New Heaven Henry’ego, ten zaś za dwa lata przedstawił jedną z pierwszych udanych konstrukcji karabinu samopowtarzalnego. Kto w młodości zagłębiał się w lekturę opowieści o Winnetou, pamięta zapewne, iż u progu przygody w okolicach St. Louis „Bywał tam mr. Henry, oryginał i rusznikarz, który oddawał się swemu rzemiosłu z zamiłowaniem artysty”. Ów powieściowy mr. Henry, mentor Old Shatterhanda, zmagał się z konstrukcją dwudziestopięciostrzałowego karabinu samopowtarzalnego. W rzeczywistości karabin Henry’ego z 1860 roku mieścił w sobie piętnaście naboi, przeładowywanych charakterystycznym wahadłowym ruchem przy pomocy dźwigni znajdującej się pod komorą i kolbą. Sukces karabinu, który przewyższał szybkostrzelnością konkurencyjny wówczas system Spencera, przyczynił się do… szybkiego rozstania Winchestera i Henry’ego, który próbował się usamodzielnić. W 1866 roku Winchester wypuścił na rynek nowy udoskonalony model zwany „Yellowboy” za sprawą charakterystycznej komory zamkowej wykonanej z mosiądzu. W przeciągu przeszło trzydziestu lat wyprodukowano go w 170 tysiącach egzemplarzy, co tłumaczy, skąd obiegowa opinia o karabinie, który podbił Dziki Zachód.
O ile Winchester jednoznacznie kojarzy się karabinem, rodzina Remingtonów talenty rusznikarskie rozwijały równolegle z produkcją sprzętu biurowego. W latach siedemdziesiątych XIX stulecia rozpoczęła od klasycznych maszyn do pisania, w roku 1925 zaprezentowali pierwszą maszynę elektryczną a w roku 1949… pierwszy komputer dla biznesu znany, jako UNIVAC 60. Wróćmy, wszakże na bezdroża Dalekiego Zachodu. Założona w 1816 roku firma Eliphaleta Remingtona produkowała karabiny – tu wspomnieć należy jednostrzałowy model Rolling Block z 1864 popularny wśród myśliwych polujących na bizony, ale prawdziwą sławę przyniósł jej rewolwer. Wynalazcą tego typu broni wyposażonej w obrotowy bęben z zapasowymi nabojami kapiszonowymi był wielki konkurent Remingtona – Samuel Colt. W 1958 roku firma Remington zaprojektowała pierwszy na świecie rewolwer ze scalonym zamkniętym szkieletem otaczającym bęben, co czyniło go bardziej niezawodnym od produktów Colta. Ów był jednak nader utalentowanym lobbystą, a jak wiadomo nic tak nie napędza produkcję jak rządowe zamówienia dla wojska. W efekcie mimo swej nowatorskiej konstrukcji rewolwer Remington wz.1958 nie cieszył się początkowo uznaniem, na jakie zasłużył. Pomógł przypadek. W roku 1864 spłonęła fabryka Colta, co wstrzymało dostawy dla armii. Czekający w rezerwie Remington, na jakiś czas stał się głównym dostawcą rewolwerów dla wojska. Do czasu nim w 1873 roku spadkobiercy Colta wypuścili na rynek model Single Action Army, zwany też „Peacmaker” – rewolwer, który do dziś uosabia nasze wyobrażenia o Dzikim Zachodzie.
Nie da się ukryć, iż ów świat, którego obraz ukształtowały w nas obejrzane westerny, był przez lata mityczną ziemią obiecaną. Krainą, która przyciągała wszystkich tych, którzy szukali nowej szansy. Gotowych na trudy mozolnego zmagania się z naturą pionierów, ale i szukających swej fortuny śmiałków. Ci drudzy polegając na swym szczęściu i odwadze nader często balansowali na granicy prawa. Jeśli nawet go nie przekraczali, zadziwiali brawurą i fantazją. Jarosław Wojtczak, w swoje pisanej ze swadą książce „Jak zdobyto Dziki Zachód. Prawdziwa historia amerykańskiego Pogranicza” przytacza opowieści przerastające wyobraźnie filmowych scenarzystów. Kto odda się tej lekturze pozna gubernatora Nowego Meksyku Samuela Beach Axtella, który w grze w karty przeciwko jednemu z teksańskich hodowców bydła postawił całe podległe mu terytorium. Przeciwnik rzucił na szalę ranczo i czterdzieści tysięcy krów. Równie smakowita jest anegdota o Winfieldzie Strattonie, właścicielu kopalni opodal Victor w stanie Kolorado, który wyrzucony za nieodpowiedni strój z hotelu w Colorado Springs, wrócił i kupił ów hotel za gotówkę tylko po to by zwolnić kierownika, który tak go potraktował.
Był to również świat ludzi gwałtownych. Jak pisze Jarosław Wojtczak „liczbę ludzi, którzy zmarli gwałtowną śmiercią na Zachodzie w ciągu pół wieku po roku 1830, szacuje się na około dwadzieścia tysięcy. Głównymi przyczynami, które wpędziły ich wcześniej do grobu, były walki z Indianami, bandyckie napady, kłótnie hodowców z osadnikami, pijackie burdy i samosądy”. Dużo to, czy mało? Wedle wyników badań opublikowanych przez profesora Randolpha Rotha z Uniwersytetu Stanowego w Ohio, życie na Dalekim Zachodzie ani nie było tak gwałtowne, jak można by sądzić z oglądanych westernów, ani też nie było tak sielankowe jak w serialu „Domek na prerii”. Niemniej, wskaźnik zabójstw odbiegał tam znacząco od wskaźnika obserwowanego w cywilizowanych miastach na obu wybrzeżach Ameryki. Osoba dorosła zamieszkująca w latach 1876-1885 osławione miasteczko Dodge City, miała co najmniej 1 na 61 szans (wiem, trudno to pojmować, jako szansę), iż zginie gwałtowną śmiercią. Dla porównania dla mieszkańca San Francisco w latach 1850-1865 szacuje się owe prawdopodobieństwo w stosunku 1 do 203.
W świecie tym mawiano ponoć, iż „Bóg stworzył ludzi, ale Colt uczynił ich równymi”. I rzeczywiście prawo do posiadania i używania broni było czymś naturalnym i powszechnym, ale… raczej poza miastami. Kiedy w Dodge City w 1878 powołano władze miejskie, pierwszą podjętą przezeń uchwałą był zakaz noszenia broni. Historycy prawa twierdzą nawet, iż osławione miasteczko Tombstone, miało w latach 80-tych XIX wieku bardziej restrykcyjne w tym względzie prawo niż dzisiaj. Dla wszystkich wychowanych na westernach brzmi to absurdalnie, ale tylko na pozór. Formalnym powodem słynnej strzelaniny w O.K. Corral było nie poddanie się grupy kowbojów Ike’a Clantona przepisom nakazującym pozostawienia broni po wjeździe do miasta.
Miasteczka Dodge City i Tombstone łączy ze sobą nie tylko zakaz noszenia broni, ale przede wszystkim osoba Wyatt’a Earp’a. Jego ojciec był adwokatem, ale kiedy Wyatt skończył lat 16, miast myśleć o nauce, został woźnicą dyliżansu. U schyłku lat sześćdziesiątych znalazł zatrudnienie, jako myśliwy przy ekspedycji geometrów dokonujących pomiary tzw. terytorium indiańskiego a potem… potem spotkał w Kansas City Jamesa Butlera Hickoka, byłego pracowniku poczty Pony Express, zatwardziałego karciarza, zwanego za sprawą imponującego nosa i wystającej górnej wargi „Kaczodziobym Billem”. Chociaż… kiedy poznał go Wyatt James Butler Hickok znany był już bardziej, jako „Dziki Bill” Hickok, za sprawą nawyku rozstrzygania sporów przy pomocy broni. To właśnie on miał powiedzieć z brutalną szczerością „Najpierw strzelam, potem zadaję pytania. To najpewniejsza metoda by przeżyć”. Owa szczególna filozofia nie przerażała mieszkańców takich miasteczek jak Fort Riley czy Abilane, którzy powierzali mu funkcje stróża prawa. Nie była to sytuacja niezwykła. Wzrost przestępczości w okresie zamętu, jaki zapanował bezpośrednio po zakończeniu wojny secesyjnej sprawiał, że z braku lepszych kandydatów stanowisko szeryfa powierzano ludziom, których często jedyną kwalifikacją była umiejętność posługiwania się bronią. Nie brakło wśród nich zwykłych awanturników czy zmęczonych życiem rewolwerowców. „Dziki Bill” pełnił swą funkcję w Abilane… zza karcianego stolika w saloonie. Zadziwiał biegłością w posługiwaniu się swoimi coltami z nakładkami z kości słoniowej na rękojeściach, ale w swoje porywczości zdarzyło mu się również przez pomyłkę zabić własnego zastępcę. Zginął, tak jak żył. Za karcianym stolikiem w Deadwood, od strzału w tył głowy, kiedy jedyny raz odstąpił od swej niewzruszonej zasady zasiadania do gry, tak by za plecami mieć tylko ścianę.
Ale dość o „Dzikim Billu”. Dla tej opowieści, od okoliczności jego śmierci, istotniejsze jest to, iż to on zainspirował Wyatt’a Earp’a do pełnienia roli szeryfa. Nim w maju 1876 roku przypnie na piersi oznakę zastępcy stróża prawa w Dodge City będzie miał na sumieniu podejrzenie o kradzież koni i ucieczkę z więzienia. Położone przy linii kolejowej Dodge City pełniło wówczas miejsce terminala przeładunkowego dla stad była pędzonych z Teksasu do Kansas. Ot miasteczko, w którym ilość saloonów, w których uciech szukali strudzeni pracą na szlaku kowboje, przerastała ilość ulic. Wyatt podążył do Dodge City za starszym bratem Jamesem, który postanowił otworzyć tam kolejny saloon. Inne czasy, inne standard nieprzystające do dzisiejszych. Kto dziś akceptowałby stróża prawa zaangażowanego w interesy związane z hazardem, bookmacherką czy stręczycielstwem? Po roku Wyatt zostaje samodzielnym szeryfem i twardą ręką zaprowadza porządki w mieście. Jest skuteczny, choć podczas próby poskromienia grupy kowbojów Eda Morissona uchodzi z życiem tylko za sprawą przebywającego w mieście nałogowego hazardzisty Johna Henry Holliday’a. Grający w karty w Long Branch Saloon, jako przypadkowy świadek starcia Earpa z kowbojami, zmusił ich do poddania przykładając niespodziewanie rewolwer do głowy ich przywódcy. To wydarzenie staje się początkiem przyjaźni Wyatta i niepraktykującego stomatologa z Atlanty, który na równiny Dalekiego Zachodu trafił w poszukiwaniu… zdrowia. Suchy i cieplejszy klimat miał złagodzić objawy rozwijającej się gruźlicy. Niebawem „Doc” Holliday towarzyszy braciom Earp w drodze do nowej „ziemi obiecanej” – miasteczka Tombstone w Arizonie, gdzie właśnie odkryto złoża srebra.
Kiedy w grudniu 1879 roku bracia James, Wyatt i Virgil Earp przybyli wraz z małżonkami to górnicze miasteczko nie świętowało jeszcze swoich pierwszych urodzin, ale już liczba jego mieszkańców wzrosła dziesięciokrotnie. Virgil miał tu pełnić rolę zastępcy szeryfa okręgowego, ale koniec końców zostaje szeryfem Tombstone. James podobnie jak w Dodge City inwestuje w jaskinie hazardu i alkoholowe zdroje. Wyatt ma udziały w hazardowych stołach do gry w faraona oraz pełni funkcję zastępcy szeryfa. W ciągu kilku miesięcy czuje się tu jak u siebie. Do miasteczka zjeżdżają dwaj kolejni bracia Morgan i Warren, oraz koledzy nawykli do szybkiego sięgania po broń - Bat Masterson, Luke Shorty i wspominany tu już „Doc” Holliday. Mieszkańcy nie narzekają, w awanturniczym miasteczku pod okiem rodziny Earp’ów panuje spokój. Obiektywnie rzec biorąc, Tombstone niepostrzeżenie staje się ich miasteczkiem. Taki stan rzeczy, nie musi się podobać wszystkim, choćby młodym Clantonom, których ojciec sprawuje nieformalną władzę poza granicami Tombstone. Hodowca bydła ma posłuch u ranczerów, kowbojów a nawet bandytów kradnących bydło w Meksyku. Jest przy tym opornym płatnikiem podatków i to na tym polu dochodzi do pierwszej próby sił. Miejscowy poborca prosi Wyatta Earp’a o pomoc, ten zaś jedzie na ranczo Clantonów i skłania seniora rodu do uregulowania należności. Ale konflikt ma już szersze tło, rzec można społeczne. Dla ranczerów uznających siebie za jedynych prawowitych właścicieli tych ziem, mieszkańcy miasta to intruzi. Dla mieszkańców Tombstone kowboje, a zwłaszcza latorośle Clantonów (Ike, Phineas i Billy) i ich koledzy to źródło awantur i kłopotów. Wpływowy ojciec będzie miał za stronnika m.in. nowego mianowanego w 1891 roku szeryfa okręgowego Johna Behana, bracia Earp – burmistrza. Co więcej oba stronnictwa mają swoje gazety, które co dnia podgrzewają atmosferę. Wiosną 1881 w Tombstone nie mówi się o niczym innym niż napady na dyliżanse pocztowe. Nieudana próba przejęcia przez nieznanych sprawców ładunku 80 000 dolarów w srebrze staje się dla szeryfa Behana okazją by rzucić podejrzenie na „Doca” Holliday’a – Ike Clanton i jego kompani zeznają, iż widzieli go feralnego dnia w miejscu napadu. To tylko poszlaki, ale rzucają cień na przyjaciela Earpów i ich samych. Rozzuchwaleni Clantonowie kontynuują tymczasem swe wypady po bydło do Meksyku. Podczas jednego z nich w przygranicznym Kanionie Guadelupe w zasadzce zastawionej przez Meksykanów ginie senior rodu. To zdarzenie zda się przestrogą od losu, którą bracia Clantonowie ignorują. Podobnie jak zarządzenie Virgila Earpa o zakazie noszenia broni w Tombstone.
Ike Clanton przybył do miasteczka wraz z Tomem McLaury 25 października. Pili, grali w karty, balansowali na krawędzi prowokując słownie Earp’ów i „Doca” Holliday’a (który, co warto napisać, zdołał oczyścił się w międzyczasie w sądzie z fałszywych zarzutów o udział w napadzie na dyliżans). Rankiem 26 października do miasta przyjeżdżają Bill Clanton i Frank McLaury. Ike Clanton jeszcze nie wytrzeźwiał i krąży po ulicach wygrażając z bronią w ręku Earp’om. Spotyka ich na Allen Street. Wyatt, Virgil i Morgan rozbrajają pijanego. Clanton trafia przed oblicze sędziego, który za złamanie zakazu noszenia borni zasądza grzywnę w wysokości 25 dolarów i zwalnia go do domu. Ike nie ma najmniejszego zamiaru wracać na ranczo. W zagrodzie O.K. Corall, przy koniach, Clantonowie mają jeszcze broń. W międzyczasie w miejscowym sklepie dokupili amunicję. W miasteczku za chwilę może być gorąco. Virgil postanawia ruszyć z braćmi do zagrody by rozbroić Clantonów i McLuarów. Po drodze dołącza do nich „Doc” Holliday. To, co wydarzyło się później przeszło do historii Dzikiego Zachodu, jako „pojedynek w O.K. Corall”. W ciągu trzydziestu sekund, z odległości niespełna dwóch metrów, ośmiu mężczyzn wystrzeliło 30 pocisków. Giną Bill Clanton, Frank McLaury i Tom McLaury. Paradoksalnie, z życiem uchodzi oszczędzony przez Wyatta Earpa główny prowodyr, nieuzbrojony Ike Clanton. Po drugiej stronie ranni są „Doc”, Virgil i Morgan. Co tak naprawdę wydarzyło się w pobliżu zagrody nie wiadomo do dziś. Stróże prawa opowiadali, że kowboje odmówili oddania broni. Ike Clanton twierdził, iż nie dano im takiej szansy.
W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia Mieczysław Dutkiewicz poświęcił braciom Earp miejsce w swoje książce zatytułowanej „Siedmiu nie zawsze wspaniałych”. Parafrazując tytuł słynnego westernu Johna Sturgesa, prezentował historie kilku najsłynniejszych postaci Dzikiego Zachodu mocno je przy tym odbrązawiając. Dla wielu ówczesnych czytelników niejakim zaskoczeniem było, iż bohaterowie ze srebrnego ekranu mieli swoje rzeczywiste pierwowzory, że western nie jest li tylko pełną przygód fabułą, baśnią zgoła. Za oceanem panowała już moda na antywesterny, w których nic już nie było oczywiste, a już najmniej to, iż zło zostanie ukarane. Czasem nie mogło być inaczej, jeśli scenarzysta chciał być wierny prawdzie historycznej. Braci James, których banda w latach 1866-1882 grabiła banki, pociągi i dyliżanse w stanie Missouri, na południu Stanów Zjednoczonych otaczał nimb bohaterów. Wielu w rabunkach jankeskich pieniędzy widziało pomstę za upokorzenia, jakich mieszkańcy tych stron doznawali po zakończeniu wojny secesyjnej. Pieśni, jakie wówczas o nich układano do dziś śpiewają gwiazdy pokroju The Pogues, Van Morrisona czy Bruce Springsteena. Legendę młodszego z braci umocnił fakt, iż zginął we własnym domu zabity strzałem w plecy przez Boba Forda – zdrajcę, który połakomił się na nagrodę w wysokości 10 000 dolarów. Bo też gubernator Missouri rozesłał za braćmi klasyczny list gończy opatrzony dopiskiem „poszukiwany żywy lub martwy”. Jakże i dziś nie darzyć sympatią takiego drania, jeśli on sam ma twarz Brada Pitta, a scenarzysta opatrzył film tytułem „Zabójstwo Jessiego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”? Fakt, Robert Ford nie jest przykładem do naśladowania, ale Jessie nie był bynajmniej amerykańskim wcieleniem Robin Hooda i pewnie niewielu z widzów chciałoby mieć go za sąsiada, lub spotkać podczas podróży pociągiem.
Strzał w plecy nie był też ponoć rzadkim sposobem rozwiązywania sporów na Dzikim Zachodzie. Mało kto nosił rewolwer w przywiązanych do ud, nisko opuszczonych olstrach. Wielu, choćby wspominany tu „Doc” Holliday, w krytycznych sytuacjach raczej sięgało po strzelbę. W saloonach, za karcianymi stolikami mało kto pozywał przeciwników do pojedynków na głównej ulicy. Swoje krwawe żniwo zbierał raczej mały kieszonkowy, łatwy do ukrycia pistolet konstrukcji Henry'ego Deringera. Wiem to wszystko, a mimo to miast doceniać realizm współczesnych westernów przechodzę obok nich bez emocji, jakie budziły klasyczne produkcje z lat czterdziestych, pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. To wtedy powstały filmy, które weszły nie tylko do historii gatunku, ale historii kina: „Dyliżans” i „Poszukiwacze” Johna Forda, „15:10 do Yumy” Delmera Davesa, wzorowane na „Siedmiu samurajach” Kurosawy „Siedmiu wspaniałych” Johna Sturgesa, czy wreszcie dwa, według mnie najważniejsze - „W samo południe” Freda Zinnemanna i „Rio Bravo” Howarda Hawksa.
Zinnemann postawił w swoim filmie na bardzo prostą z pozoru historię. Szeryf Will Kane grany przez Gary Coopera, dowiaduje się o powrocie do miasteczka Franka Millera, bandyty, którego przed laty osadził w więzieniu. Na stacji kolejowej czekają na Millera jego kompanii a dla wszystkich mieszkańców miasteczka jest jasne, iż szukać będą zemsty. Pociąg ma przybyć w samo południe. Kane ma godzinę i dwadzieścia minut, by zorganizować obronę. Jego zabiegi śledzimy w czasie rzeczywistym. Upływ czasu podkreślają powtarzające się ujęcia przesuwających się wskazówek zegara oraz oscarowa muzyka Dimitri Tiomkina. Miarowo wybijane takty kompozycji „Do Not Forsake Me, My Darling ” przywodzą na myśl tykanie zegara i bicie serca głównego bohatera. Niezapomniany Jerzy Michotek pisząc doń polski tekst zamknął fabułę filmu w dwóch wersach „I choć miał szeryf przyjaciół szczerych / Gdy przyszła bieda został sam”. Oto mieszkańcy Hadleyville miast wesprzeć szeryfa, który przed laty wyzwolił ich z opresji bandytów, w nim samym dostrzegają źródło nadciągających kłopotów. Zda im się, iż lepiej byłoby gdyby wyjechał. Do wyjazdu namawia go również pobożna, przeciwna przemocy żona (w tej roli młodziutka Grace Kelly). Zwłaszcza, że Kelly właściwie zdał już urząd szeryfa i formalnie niczego czynić nie musi. Błogosławione obiektywne okoliczności. Nie potrzeba wiele by uspokoić sumienie. Pozostają jednak takie pojęcia jak odpowiedzialność, lojalność, ofiarność czy honor.
Gdy wiosną 1989 roku student warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych Tomasz Sarnecki szukał motywu na projektowany plakat, który miał zachęcać do udziału w pierwszych częściowo wolnych wyborach do polskiego parlamentu sięgnął po sylwetkę Gary Coopera przemierzającego opustoszałe uliczki Hadleyville. Potrzebował uniwersalnego, sprawiedliwego i nieskazitelnego bohatera. Cooper przypominał mu też dziadka kapitana Janusza Sarneckiego poległego we wrześniu 1939. Co ciekawe, kapitana Sarneckiego i Gary Coopera łączyło nie tylko podobieństwo fizyczne, ale i ten sam 1901 rok urodzenia. Na plakacie, który początkowo był uznawany w kręgach opozycyjnych za nazbyt odważny, Cooper nad gwiazdą szeryfa ma przypięty znaczek Solidarności, w dłoni kartkę z napisem „wybory”, w tle duże logo związku. W ostatniej chwili o druku plakatu zdecydował Henryk Wujec. Wydrukowane we Włoszech afisze dotarły do Warszawy wieczorem 3 czerwca. Na ulicach stolicy zawisły rankiem, w dzień wyborów – 4 czerwca 1989r.
Jak na ironię, do wspólnego działania, gremialnego udziału w wyborach zachęcał bohater opuszczony przez innych. Co więcej, bohater filmu, który w latach pięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych próbowano odczytywać, jako alegorię strachu wobec działań Komisji do spraw Działalności Antyamerykańskiej senatora McCarthy’ego, przed której obliczem stawał, jako były członek partii komunistycznej współscenarzysta filmu Carl Foreman. Owe polityczne konotacje sprawiły, iż z roli w filmie zrezygnował John Wayne (z różnych powodów Zinnemannowi odmówili również Gregory Peck, Marlon Brando, Montgomery Clift i Charlton Heston). Ta odmowa stworzyła szansę Cooperowi, który w pełni ją wykorzystał sięgając tą rolą po Oscara (jednego z czterech, jakie otrzymało „W samo południe”). Kilkanaście lat wcześniej odrzucił propozycję gry w „Przeminęło z wiatrem” mówiąc: „będzie to największa porażka w dziejach Hollywood. Cieszę się, że to Clark Gable będzie uczestnikiem tej tragedii a nie ja”. Gary Cooper, nie mógł osobiście odebrać nagrody Akademii. Uczynił to za niego, jego przyjaciel… John Wayne. Nie zgadzał się z przekazem filmu, ale wyręczając przyjaciela uczynił to z klasą doceniając werdykt jury, na co przy dzisiejszych rozhisteryzowanych gwiazdkach ekranu trudno byłoby liczyć.
„W samo południe” nie było jeszcze antywesternem, ale łamało konwencję. Zło co prawda zostało ukarane, ale finał filmu pozostawał widza z gorzką refleksją nad ludzką naturą. Zgoła inną od przesłania klasycznych westernów niosących nadzieję. Ktoś powie, że czasem może naiwną, ale jeśli tak powie, znaczyć to będzie, iż nie pojmuje wagi owej nadziei, wagi prostych prawd, prawd podstawowych. Przegrywając walkę z nowotworem John Wayne, w swoim ostatnim filmie „Rewolwerowiec” z 1976 zmusił reżysera do zmiany scenariusza, nie godząc się na scenę, w której strzela rywalowi w plecy, choć jak już pisałem takie sytuacje wcale nie należały do rzadkości.
Odpowiedzią Wayne’a na „W samo południe” stało się „Rio Bravo”, film nakręcony wspólnie z reżyserem Howardem Hawksem. Hawks był już wtedy reżyserem o ugruntowanej marce, swobodnie poruszającym się w różnych gatunkach filmowych – stworzył m.in. jeden z pierwszych filmów gangsterskich „Człowiek z blizną”, dwa błyskotliwe obrazy z Humprey’em Bogartem i Lauren Bacall „Mieć i nie mieć” oraz „Wielki sen”, dramat wojenny „Sierżant York” czy musical „Mężczyźni wolą blondynki”, który przyniósł wielką sławę Marilyn Monroe. Z Wayne’em Hawks spotkał się na planie westernu „Rzeka Czerwona”. Tym razem stworzyli western, w którym szeryf musi stawić czoła nadciągającym do miasteczka bandytom, ale tym razem czyni to przy pomocy jego mieszkańców. Wspierają go upodlony, zmagający się z alkoholem zastępca Dude (grany przez Deana Martina, którego po śmierci Las Vegas uhonorowało w szczególny sposób, wygaszają światła w całym mieście), młody nazbyt pewny siebie rewolwerowiec Colorado (w tej roli ówczesny idol nastolatek, piosenkarz Ricky Nelson), schorowany starzec Stampy (grany przez Waltera Brennana – trzykrotnego zdobywcę Oscara za role drugoplanowe), uchodząca przed prawem hazardzistka Feathers (Angie Dickinson) i meksykańscy właściciele hotelu. W kontraście do sytuacji z „W samo południe”, wszyscy łączą siły i choć mamy poczucie pewnej umowności sytuacji, chcemy wierzyć, że to co oglądamy jest możliwe, że w potrzebie możemy liczyć na bezinteresowną pomoc innych. Dajemy się ponieść chwili, choćby wtedy, gdy Dean Martin leżąc na łóżku z kapeluszem nasuniętym na czoło intonuje „My Rifle, My Pony and Me”, po chwili przyłącza się doń ze śpiewem i gitarą Ricky Nelson, na harmonijce ustnej przygrywa Walter Brennan, a wszystkiemu przysłuchuje się popijająca kawę John Wayne.
A potem…. A potem przez jakiś czas lżej stąpać…