Kiedy przychodzi mi opowiadać o początkach gospodarowania odpadami sięgam zwykle po przykład pierwotnych nomadów, którzy zapewne początkowo zwykli beztrosko porzucać za sobą resztki spożywanych pokarmów. Owo postępowanie nie miało wówczas wymiaru zagrożenia dla środowiska, a raczej zachowania nader ryzykownego ze względu na zainteresowanie dzikich zwierząt, które zwykły podążać ich śladem. Z czasem, gdy wieczni wędrowcy poczęli się osiedlać, pozostałości biesiad nie tylko wabiły zwierzęta, ale i… niosły ze sobą nieprzyjemny zapach. I właśnie wtedy, któryś z naszych przodków postanowił owe resztki zakopać w ziemi, dając tym samym początek składowaniu odpadów.
Zaryzykuję stwierdzenie, że uczynił to naśladując zwierzęta. Jeśli tak, zrozumiał to opatrznie. One wszakże zwykły zakopywać to, co mają zamiar jeszcze wykorzystać. Psy zakopują pożywienie, ale i przedmioty, które mają dla nich dużą wartość – gryzaki, piłki czy gumowe zabawki. Człowiek zwykł zakopywać to, co zda mu się zbędne, a że z biegiem czasu zaczął odczuwać potrzebę otaczania się coraz większą ilością rzeczy, coraz więcej ich również wyrzucał. Odpadami wypełniano więc naturalne zagłębienia terenu położone poza granicami siedlisk. Z czasem, jak w starożytnych Atenach, zaczęto spisywać pierwsze przepisy określające zasady wywozu i składowania nieczystości. Oddawano je ziemi na zatracenie, zapewne ku zdziwieniu czworonogów, które człowiek dość szybko udomowił.
A przyroda? Cóż, przyroda od tysięcy lat próbuje jakoś sobie z tym radzić. Stawia do boju różnego rodzaju mikroorganizmy, bakterie, które starają się rozłożyć zakopane w ziemi śmiecie. Póki były to tylko resztki jedzeniowe, swą misję wypełniały skutecznie. Od czasu, gdy człowiek na potęgę zaczął wytwarzać różne przedmioty i opakowania, przychodzi im coraz mocniej się trudzić. Jeśli więc skórka po owocach zwykła rozkładać się po czterech tygodniach, guma do żucia kończy swój żywot po upływie lat pięciu. Powiadają, że butelka PET, w jakiej zwykliśmy kupować napoje, zakopana w ziemi rozłoży się za 1000 lat. Słucham tego lekko powątpiewając, bo mam w pamięci, iż butelki z politereftalanu etylenu wymyślono w latach siedemdziesiątych XX stulecia.
Wróćmy, wszakże do naszych rozważań o naśladownictwie. Daleko wcześniej nim na horyzoncie współczesnej nauki pojawiło się pojęcie biomimikry, oznaczające dyscyplinę naukową badającą mechanizmy zachodzące w przyrodzie, a następnie adoptującą owe rozwiązania, człowiek instynktownie naśladował naturę. Gdy idzie o postępowanie z odpadami, wprzęgnięto jej siły, by z resztek organicznych wytworzyć nawóz. Adoptowano naturalny proces tlenowego rozkładu kreując kompostowanie, nie z dbałości o samą naturę a z faktu jego użyteczności i dla zaspokojenia własnych potrzeb. Choć może to obrazoburcze, postawmy tezę, iż racjonalne gospodarowanie odpadami najlepiej rozwija się w warunkach niedoboru. Bogate społeczeństwa skłonne są marnotrawić swe dobra i śmiecić ponad miarę. Już dawno zapomniano o naprawianiu popsutych przedmiotów czy sprzętów, co niegdyś było czynnością naturalną. Inna sprawa, że wiele z nich z rozmysłem wykonuje się w sposób utrudniający ich naprawę by zmusić do rytuału kolejnych zakupów.
Ale wbrew pozorom, owa rozrzutność to cecha nie tylko przypisana nam, współczesnym. Plemiona Indian zamieszkujące pas Wielkich Równin posiadły umiejętność wykorzystania niemal każdej części upolowanego bizona. Jak zauważa w biografii Siedzącego Byka amerykański historyk Robert M. Utley „Zwierzę to wywierało przemożny wpływ na prowadzoną przez plemię gospodarkę. Jego mięso stanowiło podstawę pożywienia. Ze skóry i futra produkowano odzież, domy, posłanie, wyposażenia i naczynia. Ścięgna dostarczały cięciw i różnego rodzaju wiązadeł od łączących pokrycia na tipi po nici służące do zszywania ubrań i mokasynów. Kości przybierały kształt różnych narzędzi, przyborów i sprzętów.” Aż korci, by przypisać im miano pierwszych ekologów, ale warto w tym miejscu dopowiedzieć, że choć Indianie zwykli uważać za jadalną każdą część upolowanego zwierzęcia, w rzeczywistości zwykle jadali jedynie mięso pochodzące z bizoniego garbu, a czasem ograniczali się do wycinania uchodzących za przysmak ozorów. Wobec mnogości stad bizonów zamieszkujących prerie, gardzono również mięsem byków. Wybierano raczej krowy, często cielne. Jeśli spojrzymy na zwyczaje Indian z plemienia Czarnych Stóp, z dzisiejszego punktu widzenia, mało ekologiczny był sam sposób polowania na te wielkie zwierzęta. Najczęściej zaganiano je do naturalnych zagród tworzonych przez wąwozy, albo wpędzano je w przepaść. Tam zwykle wykorzystywano tylko część zabitych zwierząt. Jedno z takich urwisk, zwane „piskun” o głębokości 12 metrów znajduje się w kanadyjskiej prowincji Alberta. Na jego dnie znajduje się 10 metrowa warstwa bizonich kości. Jednym słowem, Indianie wypracowali umiejętność wykorzystywania każdej części upolowanych zwierząt w okresie ich niedoboru, ale gdy były one dostępne w dużych ilościach cechowała ich znana nam współcześnie rozrzutność i skłonność do marnotrawstwa. Zresztą, przypisywanie im postaw ekologicznych, ma charakter czysto życzeniowy. Trudno, aby pierwotni Indianie, jak i inne ludy pierwotne, mieli świadomość ekologiczną lub nieekologiczną, jeśli w ich świecie wyobrażeniowym, co zauważają antropolodzy, nie ma wyodrębnionego środowiska naturalnego. Nie ma podziału na to, co wytworzone ludzką ręką i to, co dzikie. Przykładamy dzisiejszą miarę do zupełnie innej rzeczywistości.
Zostawmy więc odległy świat północnoamerykańskich prerii by wrócić na stary kontynent, którego mieszkańcy umyślili naśladować naturę przez kompostowanie. Było ono już znane w starożytności, o czym świadczą zapisy w „De Agri Cultura” – datowanym na ok. 160r. p.n.e. najstarszym zachowanym do dziś dziele pisanym prozą w języku łacińskim. Jego autor Marcus Porcjus Cato, rzymski polityk zwany również Katonem Starszym podkreślał rolę planowego przygotowania kompostu nie tylko z wykorzystaniem surowców pochodzących z produkcji rolnej (obornik, plewy, łodygi fasoli czy łuski i słoma z łubinu), ale również tego, co dziś klasyfikujemy, jako odpady zielone – liście dębu i ostrokrzewu. W Polsce udokumentowane świadectwa przemyślanego stosowania kompostowania nie mają aż tak długiej tradycji, ale równać się mogą z tymi zza oceanu, gdzie za przykład odpowiedzialnego i obywatelskiego podejścia do gospodarowania odpadami biodegradowalnymi podaje się przydomowy kompostownik wybudowany w Mount Vernon w 1787r. przez przyszłego pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych Georga Washingtona. Przeszło sto lat wcześniej, w roku 1675r. Jakub Kazimierz Haur w traktacie agronomicznym „Oekonomika ziemiańska generalna” wskazywał na zyski z nawożenia upraw rolnych. W szerszym, nie tylko rolniczym ujęciu traktował kompostowanie w 1777r. ks. Jan Krzysztof Kluk w pracy „O roślinach, ich utrzymaniu, rozmnożeniu i zażyciu” wskazując na użyteczność odpadów domowych („śmieci izdebne”), odpadów zielonych a nawet odpadów z oczyszczania ulic.
Nie byłbym sobą, gdybym w swej opowieści nie poszedł za tropem owej biomimikry, a raczej samej mimikry, bo jest zjawiskiem zajmującym. Jest mimikra sposobem upodobniania się organizmów bezbronnych do organizmów, które bronić się przed napastnikami potrafią. Bo choć najprostszym i najskuteczniejszym sposobem obrony jest w świecie zwierząt… ucieczka, nie każdego matka natura obdarzyła szybkimi nogami. Jest również mimikra szczególnym przypadkiem mimetyzmu, czyli naśladownictwa.
Z lekcji biologii czy przyrody, z filmów przyrodniczych a może nawet z własnego doświadczenia leśnych spacerów wynieśliśmy wiedzę o zwierzętach, które zwykły upodabniać się do otoczenia. Ot deseń na skrzydłach ćmy upodabniający ja do kory drzewa, na którym czeka zmierzchu. Mała żabka, którą nie sposób odróżnić od otoczaków czy liści wodnych roślin. Jakże logiczna jest sztuka kamuflażu. Jeśli kryjesz się wśród drzew skąpano cię w brązach i zieleni, jeśli pomieszkujesz na stepie brąz łączysz z odcieniami żółci, wśród skał stosowne będą szarości, zaś jeśli zwykłeś odmrażać łapy wśród śniegu gustujesz w szlachetnej bieli. A jest przecież jeszcze wielki wybór plam, cętek czy pręg, tak u drapieżnika jak i jego ofiary. Bezradne oko daje się oszukać grze cieni i świateł drgających na grzbiecie wielkiego kota stąpającego wśród zarośli. Osobliwie w tym względzie odnajdujemy zebrę, z jej czarno białymi pasami, ale i one nie powstały bez powodu. W falującym, rozgrzanym powietrzu sprawiają, iż zawodzi wzrok niezwykle dokuczliwej i niebezpiecznej muchy tse-tse. A co zrobić, jeśli przyszło nam żyć w wodach Antarktydy, gdzie próżno szukać kryjówki wśród falujących z prądem wody roślin? Kilkanaście gatunków ryb okoniokształtnych by stać się mniej widocznymi w wodzie „pozbyły się” z krwi hemoglobiny i erytrocytów. Stąd ich nazwa białokrwiste, czy bielinkowate. Tlen czerpany przez duże skrzela rozpuszczony jest w osoczu bezbarwnej krwi.
Nieco na wyrost mistrzem kamuflażu zwany jest kameleon. To prawda, jego barwa odpowiada zazwyczaj barwom otoczenia, w którym zwykł przebywać. Wbrew obiegowej opinii, nie posiadają jednak kameleony umiejętności zmieniania kolorów w zależności od tła, na którym się pojawiają. Zmiany barw służą komunikacji między osobnikami, oraz są wynikiem zmiany temperatury otoczenia. Przy temperaturze około 25°C oblekają się w zieleń, gdy temperatura spada do 10°C szarzeją. Jeśli więc zmiany kolorów niezależne są od zamysłów zwierzęcia nie trudno wyobrazić sobie sytuacji, kiedy owa właściwość może być dla niego kłopotliwa. Naukowcy spierają się zresztą, jaka jest prawdziwa natura tego fascynującego zjawiska. Do niedawna przeważał pogląd, iż jest ono wynikiem przesuwania się pigmentów. Zauważono jednak, iż istnieją zielone kameleony nieposiadające w skórze pigmentu tej barwy. Wyjaśnieniem mogą być odkryte pod warstwą pigmentacyjnych komórek skóry komórki zawierające nano kryształy ułożone na kształt trójkątnej siatki, w której mogą zmieniać się ich odległości. Gdy rosną, kolor odbitego światła zmienia się od niebieskiego, przez zielony, żółty, pomarańczowy aż do czerwonego.
Oprócz czarowania barwami kameleony posiadły także umiejętność zastygania w razie niebezpieczeństwa w bezruchu i udawania liści. Podobnie czynią owady z rzędu straszyków. Swego czasu popularnym „zwierzątkiem domowym” był patyczak rogaty, ale jeszcze większe wrażenie sprawiają jego kuzyni – liśćce. Już samym wyglądem przypominają liście a przestraszone potrafią popaść w stan rozkołysania poddając się podmuchom wiatru. Pod dotknięciem opadają bezwładnie na ziemię. Z uschniętym, wyłowionym z wody liściem można pomylić brodaczyka zwanego też liścieniem. Ta nieduża rybka żyjąca w dorzeczu Amazonki, nie tylko wyglądem przypomina zbrązowiały listek, ale wyrzucona na brzeg zastyga w bezruchu i czeka miast jak inne ryby rzucać się na piasku. Do liści upodobnić się można nosząc również trochę więcej ciała. Objęty w Polsce ochroną bąk zwyczajny, ptasze wśród trzcin brodzące, zastyga zaniepokojony z szyją wyciągniętą pionowo do góry, co w połączeniu z szaro-brązowym upierzeniem w owe trzciny wtopić mu się pozwala. Gdy powieje wiatr, bąk poczyna się kołysać naśladując ruch trzcin. Co ciekawe, ponieważ brzuszna część ubarwienia lepiej naśladuje otoczenie, bąk zwykł ustawiać się przodem do napastnika i zmieniać swe ustawienie w zależności od zachowania intruza.
O kamuflażu prawić można by bez końca, bo stosują go zarówno drapieżnicy, jak i ich ofiary. Podobnie jest z mimikrą, choć częściej jest domeną słabszych, ale niepozbawionych przebiegłości. Motyl o drobnych, przezroczystych skrzydłach – przeziernik osowiec do tego stopnia upodobnił się do osy, iż dam głowę, iż wielu z nas nie raz dało mu się zwieść trwożnie zastygając na chwilę w bezruchu (to zresztą z naszej strony klasyczna forma kamuflażu). Zamieszkujący kontynent amerykański niejadowity wąż lancetogłów mleczny upodobnił się do bardzo jadowitego węża koralowego. Tak stosowana mimikra zapewnia święty spokój, ale czasem bywa użyteczna w innym celu. Zamieszkujące pustynne tereny Ameryki Północnej czarne chrząszcze z rodziny oleicowatych (Meloe franciscanus) zwykły składać jaja wśród traw, w okolicach żerowania pszczół. W przedziwny sposób tysiące wylęgniętych larw zbija się razem na źdźble trawy formując bryłę przypominającą z daleka pszczołę samotnicę. Liczą najwyraźniej na rozkojarzenie uderzającego w konkury trutnia, którego dodatkowo wabią wydzielając substancję przypominającą charakterystyczne dla pszczół feromony. Zwiedziony i rozczarowany truteń odlatuje z owego źdźbła trawy z uczepionymi do odwłoka larwami. Gdy zbliży się do prawdziwej samicy, przekaże jej sprytne larwy oleic. Na grzbiecie pszczoły samotnicy powędrują do jej gniazda, gdzie będą się rozwijać posilając się znoszonym przez nią kwiatowym pyłkiem. Nie pogardzą też pszczelimi jajami.
Trwa więc, jak w piosence nieodżałowanego Jana Kaczmarka „Co się zżera w jeziorze” („Jeziora pozornie są takie spokojne / Gdy lekka pokrywa je falka / Jedynie na niby są takie cudowne / w ich głębi śmiertelna trwa walka”) ciągła rywalizacja, ciągła zabawa w podchody, w której naśladownictwo, a czasem zwykłe oszustwo jest warunkiem przetrwania. Czytałem o gąsienicach pewnych gatunków motyli, które żerując na liściach roślin zwykły obgryzać je z takim kunsztem, iż żerujące ptaki, nie są w stanie ich dostrzec. Okrajają je od zewnętrznej części jego blaszki, tak, iż liść nie traci swego kształtu, choć powoli staje się coraz mniejszy. Podobno gąsienice dbają nawet o zachowanie pozorów ząbkowatego obrysu liścia. Małpki kapucynki, które w razie niebezpieczeństwa ostrzegają się wzajem wydając dźwięk przypominający czkawkę czasami nadużywają tego sygnału. Osobniki słabsze, którym zdecydowanie trudniej dostać się do pożądanych przysmaków po prostu oszukują swych towarzyszy by odwracając ich uwagę pożywić się do syta.
Wszystko to dziwnie znajome, choć przecież nowe. Świat przyrody okazuje się niewyczerpanym źródłem inspiracji. Tyle tylko, że większość tych instynktownych, zwodniczych zachowań niewiele ma wspólnego z naszymi przemyślanymi, intencjonalnymi poczynaniami. Kiedy pisząc ten tekst spoglądałem na zdjęcie łagodnego węża upodobniającego się do swego jadowitego odpowiednika, ich pasiasty deseń powiódł moje myśli ku… Józefowi Jarmule.
Do dziś uchodzi Jarmuła za najbardziej widowiskowo jeżdżącego polskiego zawodnika. Za późno zostałem kibicem speedway. Kiedy pierwszy raz w 1984 roku zawitałem na stadion, ulubieniec świętochłowickich i częstochowskich kibiców już nie jeździł. Ale wcześniej zachwycał brawurą, stylem jazdy, nieustępliwością. Często przegrywał starty, ale potem mijał seryjne rywali rozpędzając się pod samą bandą. Był faworytem widowni i utrapieniem arbitrów. Gazety pisały „Jedzie Jarmuła, uciekajmy”. Nie były pisane mu laury zwycięzców, ale powiadają, iż tam gdzie się pojawiał trybuny zapełniały się właśnie dla niego. Byli tacy, którzy je opuszczali, gdy nie zjawiał się na stadionie. Jako się rzekło nie kolekcjonował medali, ale rywale czuli przed nim respekt. Miał na to swój szczególny patent, o którym na łamach „Tygodnika Żużlowego” w artykule Wojciecha Koerbera („Kiedyś fundował ludziom emocje, dziś brak mu funduszy na życie”) wspominał trener reprezentacji Polski, a wcześniej utytułowany zawodnik Marek Cieślak:
„Niejednokrotnie szedł się przebierać do szatni gości a trzeba wiedzieć, że miał w zwyczaju owijać całe ciało bandażami. Na wypadek karambolu, który, ma się rozumieć, przewidywał z góry. Wszyscy patrzyli, jak Józek wyciąga po kolei te swoje bandaże i zamienia się w mumię. Już wtedy mieli lekko dosyć i niektórych zaczynała chwytać tak zwana sraczka przedstartowa. Pewnego razu punkt kulminacyjny miał jednak dopiero nadejść. Jarmuła w końcu wstał cały sztywny, cały na biało i zapytał: „Ty, jak ty się nazywasz?” – Jestem Proch – odezwał się Bolek Proch, swego czasu medalista IMP, klasowy zawodnik. – Zetrę cię dziś na proch – zagroził Józek, zaglądając mu głęboko w oczy, niczym śmierć. Było wtedy i po Prochu i po całej Polonii Bydgoszcz.”
W podobny sposób, choć bardziej finezyjnie, obszedł się z rywalami na Igrzyskach Olimpijskich w 1972 roku nasz kulomiot Władysław Komar. Do Monachium nie jechał w roli faworyta. Był aktualnym halowym wicemistrzem Europy, ale lista najlepszych wyników wskazywała, że nie ma prawa wygrać z trójką Amerykanów i dwoma zawodnikami NRD. A przecież były to już jego trzecie igrzyska i być może ostatnia szansa na olimpijski medal. W 1964 roku w Tokio był dziewiąty, cztery lata później w Meksyku zajął szóste miejsce.
Wszystko rozstrzygnęło się jeszcze przed zawodami. Na rozgrzewkę polski miotacz zabrał swoje kule. Wszystkie wyglądały identycznie, ale jedna z nich była lżejsza niż przepisowe 7,26 kg. Pchał właśnie tą najlżejszą, tak, że raz za razem lądowała w okolicach linii wyznaczającej rekord świata (21,78m). To musiało zrobić wrażenie na niczego niepojmujących rywalach. Tymczasem Komar, już w pierwszej konkursowej próbie ustanowił rekord Polski osiągając 21,18m. Zdeprymowani przeciwnicy nie zdołali go pokonać. Faworyt konkurencji Amerykanin George Woods pchnął kulę… 1 centymetr bliżej, Niemcy Hartmut Briesenick i Hans –Peter Gies byli słabsi o 4 centymetry.
A potem, a potem było już tylko olimpijskie podium i łzy w oczach, które dzięki telewizji widział cały świat. Widział, wzruszał się, ale nie wiedział o wszystkim. Nie wiedział, że stojący na najwyższym podium w Monachium 32 letni olbrzym z Polski (135 kg wagi, przy 196 cm wzrostu) w czasie wojny stracił swego ojca zabitego w Ginciszkach (administrując majątkiem ukrywał tam m.in. aktora Ludwika Sempolińskiego, pisarza Sergiusza Piaseckiego, zakonnice i wielu Żydów). W 1945 roku jego mama Wanda Jasieńska uciekła z pięcioletnim Władkiem, jego starszą siostrą i jednym tobołkiem z zajętej przez Sowietów Litwy do Polski. Nie miała jak ich wyżywić, trafił więc Władek do domu dziecka sióstr Urszulanek w Otorowie, gdzie przebywał do zakończenia szkoły podstawowej. Po rodzicach odziedziczył posturę i pociąg do sportu. Feliks Stamm widział w nim boksera. Walczył nawet w reprezentacji Polski juniorów, ale przylgnęła do niego opinia zawodnika o „szklanej szczęce”. Za namową przedwojennego wicemistrza Europy w dziesięcioboju Witolda Gerutto zajął się lekkoatletyką. Gdy przyszły pierwsze i kolejne sukcesy, czerpał z życia tak intensywnie, że przylgnęło do niego zasłużone miano lekkoducha, awanturnika i playboya. Niewielu więc liczyło na ten medal. On sam poszedł w tej kwestii o zakład z szefem Polskiego Komitetu Olimpijskiego Włodzimierzem Reczkiem. Gdyby nie zdobył złota, musiałby opłacić koszty związane z przygotowaniami do igrzysk. Stało się inaczej, więc Reczek zgodnie z zakładem serwował mu śniadanie do łóżka (w pierwotnej wersji zakładu miał go znieść na rękach na śniadanie).
Bliższe to wszystko oczywiście grze psychologicznej niż zwodzeniu zmysłów, ale czy nie dzięki zmysłom puszczamy wodze wyobraźni, malujemy nią obrazy, piszemy sekwencje zdarzeń, odnajdujemy skojarzeń sploty. Niepostrzeżenie po raz kolejny dałem się ponieść tym ostatnim coraz bardziej oddalając się od tematu naśladownictwa przyrody. A tu czas kończyć. Nic nowego, chciałoby się powiedzieć. Nic nowego, tak jak w przypadku naśladownictwa…