Felietony.

09-10-2019 #Felietony

Opowieść czterdziesta szósta – o książkach, szaleństwie i tajemnicach

Czasami pamięć zawistuje jakieś wspomnienie niezatarte. Potrzeba tylko impulsu, niejasnej iskry skojarzeń. Stałem tedy u progu plaży w Sobieszewie, ale myślami byłem przez chwilę w Lublinie. Szedłem w górę zacienionej ulicy w kierunku miasteczka akademickiego. Miejscami przeciskałem się wąskim chodnikiem obok samochodów rozpychających się w poszukiwaniu miejsca do parkowania. Pod jedną z kamienic musiałem wyminąć wysunięte ku ulicy pojemniki na śmiecie. Przepisowe, w pełnej gamie kolorów, która ma zachęcać do segregacji. Najbliżej chodnika stał niebieski kosz przeznaczony na papier i makulaturę. Kipiał przepełniony. Spod wniesionej klapy wołały ratunku grzbiety wyrzuconych książek. Ćwierć metra sześciennego tomów pełnych czyjejś wiedzy, doświadczenia, opowieści, wspomnień czy wzruszeń. Ktoś, kto się ich pozbył, kto widział w nich jedynie ćwierć metra sześciennego zadrukowanego papieru, wzorowo zdał egzamin z segregacji. W błękitnym pojemniku książkom nie towarzyszyło nic innego.

Skąd to absurdalne na pozór wspomnienie? Figiel pamięci zgoła niestosowny na tętniącej życiem nadmorskiej plaży. U jej progu, gdzie zwykłem zzuwać buty, stał nieduży drewniany regał… wypełniony książkami. Ktoś mi nieznany wpadł na szalony na pozór pomysł, by zaproponować plażowiczom lekturę. Pomysł szalony w czasach, gdy statystyki czytelnictwa zwykły nas zawstydzać. Dziś, gdy w tabloidach i ciążących ku nim codziennych gazetach obowiązuje zasada przekazywana młodym adeptom pióra – „bacz, kto cię czyta - pięć zdań, nie więcej”. Dziś, gdy wydawałoby się poważne periodyki zamieszczają obok tekstów informację ile minut zajmie ich lektura. Ów szlachetny zamysł oszczędzający czas czytelnika, każe mi się zastanowić – czyżby nie warte były mojego czasu i uwagi?

Pomysł szalony, ale pewnie tak trzeba. Pomysł szalony po dwakroć, bo oto wśród książek lekkiej natury (może pochopny to osąd, ale wywiedziony z takich tytułów jak „Miasto sennych kobiet”, „Nostradamus bez maski” czy „Pieszczota nocy”), dojrzałem błękitny grzbiet opatrzony napisem „Norwid. Pisma wybrane”. Kiedy przyszedłem na plażę następnego dnia, Norwida na półce nie było. Znalazł swego amatora, choć nie postawiłbym na to ni grosza. Zdawało mi się, iż nie czas to i nie miejsce.

„O, gdybym kiedy dożył tej pociechy, Żeby te księgi zbłądziły pod strzechy” pisał w Epilogu do „Pana Tadeusza” Adam Mickiewicz. Cyprian Kamil Norwid, który ów poemat zwał „arcynarodowym”, który jego artyzm uznawał („jest to arcydzieło: a mianowicie, też przez sztukę i wyższe pejzaże od najczarowniejszych płócien Ruizdala!”), a jednocześnie z goryczą ideowo się z nim wadził („poemat ów – arcynarodowy, w którym jedzą, piją, grzyby zbierają i czekają aż Francuzi przyjdą zrobić im Ojczyznę…”), czasów podobnych nie doczekał, ale oto, to co wyszło spod jego pióra, pod plażowy parasol zbłądziło.

Patrzy tedy pewnie na nas z góry i lekko się uśmiecha, bo za życia zrozumienia dla swych wierszy nie znalazł. Większe uznanie, w tym członkostwo w Société des Artistes, przyniosły mu prace graficzne. Przygotowany do druku jeszcze za życia poety zbiór wierszy „Vade-mecum” ukazał się dopiero przeszło osiemdziesiąt lat po jego śmierci. On sam, głuchnący z wiekiem samotnik, zmarł w Zakładzie św. Kazimierza, paryskim przytułku dla ubogich polskich weteranów i sierot. Przetrwały dramaty, opowiadania, a nade wszystko wiersze. Wśród nich „Fortepian Chopina”, który zawędrował do podręczników, wyśpiewany przez Czesława Niemena „Bema pamięci żałobny rapsod”, czy otwierające tom „Vade-mecum” „Ogólniki”, skąd pochodzi jedna z tych strof śmigłych, co do mowy potocznej się wkradła – „odpowiednie dać rzeczy słowo”.

W owym niezrozumieniu wśród współczesnych nie był rzecz jasna Norwid osamotniony. Dość wspomnieć niedocenionego za życia Hermana Melvilla „Moby Dicka” czy poezję Juliusza Słowackiego, której odbiór przez mu współczesnych nie był jednoznaczny. Często, na wyrost, przytacza się w tym kontekście „Mistrza i Małgorzatę”. Ciesząca się dziś wielkim powodzeniem książka ukazała się co prawda drukiem wiele lat po śmierci Michaiła Bułhakowa, ale złożyć to należy na zapędy cenzora, jak również na ciągłe niezadowolenie autora z efektu swej pracy.

Jednym fortuna potrafiła odpłacić pośmiertną sławą, innym ludzie zgotowali zapomnienie. Po zakończeniu II wojny światowej z polskich bibliotek, za sprawą komunistycznych władz poczęły znikać książki wielu nieprawomyślnych autorów traktowanych jako wrogowie ludu. Ich nazwiska wymazywano ze zbiorowej pamięci, nawet jeśli jeszcze kilka lat wcześniej potrafili zawładnąć wyobraźnią czytelników. Bez dwóch zdań na litość nie mógł liczyć „osobisty wróg towarzysza Lenina”, człowiek, którego książki doczekały się 142 przekładów na 19 języków. Pod tym względem Antoni Ferdynand Ossendowski, bo o nim mowa, w historii polskiej literatury ustępuje jedynie Sienkiewiczowi. Powiadają, iż u szczytu sławy był jednym z pięciu najbardziej poczytnych pisarzy na świecie. Kudy doń dzisiejszym laureatom rodzimych literackich konkursów.

Był Ossendowski pisarzem bardzo płodnym. Jak sam pisał, w przededniu wybuchu II wojny światowej miał w dorobku 130 książek. Wypuszczał spod swego pióra na świat po cztery, po siedem tomów rocznie. Były to w większości książki podróżnicze, czerpiące z jego własnych eskapad po Azji czy Afryce (m.in. ”Cień ponurego wschodu”, „W ludzkiej i leśnej kniei”, „Niewolnicy słońca”, „Czarny czarownik, relacja z wyprawy do Afryki”), ale również z wędrówek przez strony rodzime, nieoczywiste, nie przez wszystkich odkryte (m.in. „Puszcze polskie”, „Karpaty i podkarpacie”, „Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora”). Obok nich pisał powieści historyczne (m.in. „Zagończyk”, „Lisowczycy”, „Pod polską banderą”), powieści sensacyjne i romanse (tu wspomnieć należy „Sokoła pustyni”, którego w 1932 roku na ekran przenieśli Michał Waszyński i Eugeniusz Bodo – zdjęcia do „Głosu pustyni” kręcono w Algierii) oraz książki dla dzieci. Te ostatnie, do tego stopnia zjednały mu sympatię młodych czytelników, iż Kornel Makuszyński poświęcił mu miejsce w książeczce „Awantury i wybryki małej małpki Fiki-Miki”. Jej bohaterowie znajdują w piaskach pustyni głowę, która okazuje się zakopanym „profesorem Ossendowskim” więc…„Odkopali go czym prędzej, do murzyńskiej wiodą wioski, a tam krzyczą – Niech nam żyje pan profesor Ossendowski”.

Przy tak bogatym pisarskim dorobku, siłą rzeczy zdarzały się Ossendowskiemu książki lepsze i gorsze, ale miejsce w historii literatury zawdzięcza dwóm pozycjom – powieści biograficznej „Lenin” oraz powieści „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” osnutej na historii swej ucieczki z objętej rewolucyjnym szaleństwem Rosji. Dzięki tej pierwszej, zyskał wspominane już przeze mnie miano „osobistego wroga towarzysza Lenina”, ta druga sprawiła, iż porównywano go do Rudyarda Kiplinga i Karola Maya. By zrozumieć dlaczego, przyjrzyjmy się przez chwile kolejom jego losów, które zdają się równie interesujące, co jego książki.

Należał Antoni Ferdynand Ossendowski do jednego z pokoleń „urodzonych w niewoli, okutych w powiciu”. Na świat przyszedł 27 maja 1878 roku w Lucynie (zwanej dziś przez Łotyszy Ludzą) w guberni witebskiej, choć na jego nagrobku w Milanówku, ktoś mylnie wypisał Witebsk. Owa nonszalancja, choć razi, w istocie nie zadziwia, bo biografia pisarza pełna jest mylnych, a może nie do końca rozeznanych tropów. W latach dzieciństwa Antoniego, jego rodzice, lekarz Marcin Ossendowski i matka Wiktoria z Bortkiewiczów, dość często zmieniali miejsce zamieszkania: gubernia pskowska, Kamieniec Podolski, Chocim, wreszcie Petersburg. Zda się, iż z urodzenia pisana była mu droga. Podczas wakacji gimnazjalnych żądny przygód zaciąga się do pracy na rosyjskich statkach handlowych. Po śmierci ojca, wspiera rodzinny budżet udzielając korepetycji. Wtedy też otrzymuje pierwsze pisarskie honorarium – dwanaście rubli za opis wycieczki po Krymie i podróży morskiej do Batumi i Konstantynopola. Okazją do licznych eskapad okazują się studia na wydziale przyrodniczo-matematycznym uniwersytetu w Petersburgu. Ossendowski zostaje asystentem prof. Szczepana Zalewskiego i uczestniczy z nim w wyprawach przyrodniczych na Ałtaj, Kaukaz, nad Jenisej, okolice Bajkału, nad limany Dniestru. W konsekwencji udziału w zamieszkach studenckich roku 1899 zmuszony jest opuścić Rosję. Emigruje do Paryża gdzie w latach 1899-1891 studiuje chemię na Sorbonie pod kierunkiem prof. M. Bertholeta, twórcy stosowanego do dziś w laboratoriach urządzenia zwanego bombą kalorymetryczną, ale też, co nie pozostanie obojętne dla dalszych losów Ossendowskiego, badacza materiałów wybuchowych. Z Paryża, gdzie zetknął się z Marią Skłodowską, wraca do Rosji, by na zaproszenie swego dawnego profesora objąć stanowisko wykładowcy chemii i fizyki na nowo otwartej uczelni w Tomsku.

Spokojne życie naukowca zdaje się jednak nie licować z temperamentem Ossendowskiego. W 1903 roku rozpoczyna pracę dla rosyjskiej armii prowadząc za Uralem prace geologiczne. Rewolucja 1905 roku zastaje go w dalekiej Mandżurii. Tam, w Habrinie, chińskim mieście zbudowanym przez Polaków, zostaje wybrany prezesem rewolucyjnego Komitetu Naczelnego, który przez 53 dni sprawował władze nad olbrzymim terytorium od Oceanu Lodowatego po Kraj Ussuryjski. Udział w Komitecie okupił Ossendowski półtorarocznym pobytem w twierdzy, karą symboliczną wobec hojnie wydawanych wówczas przez carskie sądy doraźne wyroków śmierci. Po wyjściu z więzienia miał trudności ze znalezieniem pracy, sięga po pióro. Wydana w 1911 r. książka „W ludzkim pyle” zyskała przychylną ocenę m.in. Lwa Tołstoja.

Kreślę tę opowieść obłożony książkami, z dużą ostrożnością zaglądam do internetu, a i tak zda mi się, że mylę tropy. Wracam więc do pewnych spraw po wielokroć, przymierzam, pasuję do siebie sprzeczne relacje, wykluczające się daty. Im bliżej wydarzeń związanych z rewolucją bolszewicką tym więcej tajemnic. Sam Ossendowski ten czas zamknął w kilku zdaniach rozpoczynających powieść „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”: „Przed nawałnicą bolszewicką musiałem uchodzić z Petersburga na Syberię jeszcze w r. 1918. Do października r. 1919 przebywałem na Syberii, gdzie rządy bolszewickie zastąpiły rząd adm. Kołczaka, zgubionego przez wpływy monarchistów i przez nieudolnych ministrów.” Pomija w nich fakt, iż przez czas jakiś pozostawał doradą Aleksandra Kołczaka, a w 1918 r. (co ujawnił Michael Occleshaw studiując akta brytyjskiego wywiadu wojskowego w książce „Za kulisami bolszewickiej rewolucji”) brał udział w przekazaniu Amerykanom zakupionych od fińskiego dyplomaty dokumentów potwierdzających współpracę Lenina z wywiadem niemiecki. Spór o autentyczność części tych dokumentów trwa do dziś, ale obecność Ossendowskiego w tej historii wskazuje, iż w tym okresie nie był on li tylko zagubionym w wirze historii dziennikarzem czy profesorem. Niechętny mu świadek tamtych wydarzeń A. W. Burdukow pisze o nim w swoich pamiętnikach „doświadczony polityk i zatwardziały wróg Rosji Radzieckiej, urabiając otoczenie prowadził perfidną grę”. Innym razem wymienia jego nazwisko pisząc o Polakach w Mongolii, którzy chcieli „zostać małymi” Lawrence’ami”. Nawiązuje tym samy do postaci Thomas Edward Lawrence, brytyjskiego archeologa, podróżnika i wojskowego, zwanego „Lawrencem z Arabii” za sprawą swego sprawczego udziału w arabskiej rewolcie przeciw Imperium Osmańskiemu. Trudno dziś orzec czy i jak mocno się omylił.

Wróćmy jednak do roku 1919. Poszukiwany przez sowiecką policję polityczną Czeka Antoni Ferdynand Ossendowski postanawia uciekać z opanowanego przez bolszewików Krasnojarska. Droga powiodła go przez Mongolię do Pekinu. Jeśli wierzyć internetowym kalkulatorom, w linii prostej to odległość 2 486 km. Rzecz jasna droga, którą obrał przez pustoszoną wojną domową Rosję nie biegła linią prostą. To właśnie ją opisał w książce, która z miejsca stała się światowym bestsellerem „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. Od momentu nowojorskiej premiery w 1922 została przetłumaczona na dziewiętnaście języków wabiąc autobiograficzną fabułą, egzotyką Dalekiego Wschodu i tajemnicą „Krwawego Barona”.

Spotkał bowiem Ossendowski na swej drodze człowieka, który stał się czarną legendą tamtych czasów. Sam Roman Mikołaj Maksymilian von Ungern-Sternberg miał wedle zapisków naszego pisarza powiedzieć „Imię moje jest otoczone taką nienawiścią i strachem, że nikt nie wie naprawdę, kim jestem, gdyż historię splątano z mitem, rzeczywistość z fantazją, prawdę z oszczerstwem.” Ów rosyjski szlachcic, generał major kawalerii urodzony 10 stycznia 1886 r. (wg kalendarza juliańskiego zaś 29 grudnia 1885 r.) w austriackim Grazu z matki Niemki i ojca Estończyka wtargnął latem 1920 r. wraz z liczącą półtora tysiąca jeźdźców Azjatycką Dywizją Konną do okupowanej przez Chińczyków Mongolii, zajął ów daleki kraj, rządził nim niepodzielnie i brutalnie, po czym podwoiwszy swe siły zamierzał uderzyć na siły bolszewików na Zabajkalu. Zafascynowany buddyzmem uważał się za ostatniego chana Mongolii, ucieleśnienie boga wojny. Planował utworzenie nowego państwa mongolskiego w sojuszu z Tybetańczykami, Ujgurami, Kirgizami oraz innymi ludami mongolskiego i tureckiego pochodzenia zaludniających cesarstwo rosyjski. Przemyśliwał również na odbudową monarchistycznych Chin. Jak zauważa jego biograf James Palmer „W Mongolii wychwalano go, jako bohatera, bano się jako demona i krótko, co prawda, czczono jako boga”. Ten sam autor zauważ, iż Ossendowski, który podczas swej ucieczki przez Rosję został pojmany przez patrol kozaków Ungerna, był jednym z niewielu ludzi, z którymi baron nawiązał coś w rodzaju prawdziwej przyjaźni. Polak doradzał mu, dyskutował z nim o filozofii, mistycyzmie i historii. Znajdujący się w bliskim kręgu doradców Ungerna inny Polak, Kamil Giżycki (tak… pisząc te słowa, uświadamiam sobie, że będąc dzieckiem czytałem jego książkę dla młodzieży „W puszczach i sawannach Kamerunu”) kierujący produkcją min i granatów na potrzeby Azjatyckiej Dywizji Konnej, wspominał, iż słyszał jak Ossendowski proponował, iż nauczy ludzi barona wytwarzania gazów bojowych. W każdym razie, zażyłość naszego pisarza z Ungernem była wystarczająco duża, by po zdobyciu Urgi zaprowadził go na spotkanie z uwolnionym przez się z chińskiej niewoli Bogda Chanem, duchowym przywódcą Mongołów. Ciągał również baron Ossendowskiego ze sobą po wszelkich wieszczkach i wróżbitach, bo był człowiekiem bardzo przesądnym. Uwiecznił tedy Polak przekaz o wróżbie 130 kroków, odebranych przez Ungerna, jako zapowiedź rychłej śmierci po upływie 130 dni. Sam zaś Ossendowski miał usłyszeć od tej same wieszczki, iż nie zamknie oczu, póki Ungern nie przypomni mu, że nadszedł czas rozstania z życiem.

Rozstanie z Ungernem nastąpiło 21 maja 1921r. Ossendowski udał się z misją dyplomatyczna zaplanowaną przez barona do Chin, co dało mu wreszcie okazję do wydostania się z Rosji. „Krwawy baron” ruszył z wojskiem na rosyjskie Zabajkale w swojej antybolszewickiej krucjacie. Zdradzony przez własnych żołnierzy, został oddany w ręce Rosjan. Po krótkim procesie zginął od kul plutonu egzekucyjnego 15 września 1921r. Gwoli sprawiedliwości od ostatniej przepowiedni minęło nie 130 a 116 dni…

W swej powieści Ossendowski nadał Ungernowi rys romantycznego szaleńca, ale nigdy nie uciekał do oceny tego, co zobaczył i doświadczył w czasie rewolucji i wojny domowej. Miał status osoby, która była, widziała, przeżyła i nie miała cienia wątpliwości. W książce „Od szczytu do otchłani” pisał: „W bratobójczej walce czerwoni i biali prześcigali się wzajemnie w przelewie krwi, w niszczeniu dobytku szeregów pokoleń narodu, w okrucieństwie, w pomysłowości zbrodni. Nie wiem, którzy są lepsi, a którzy gorsi, ale wiem, że przed obliczem Boga-Sędziego staną w szatach, zalanych krwią braci swoich i tych niewinnych narodów i plemion, które zrządzeniem surowego losu miały nieszczęście wchodzić w skład imperium, a później rzeczypospolitej rosyjskiej.” Może szukając źródeł okrucieństwa tak bolszewików, jak i samego Ungerna należałoby cofnąć się do roku 1223, kiedy wódz mongolski Subedej pobił Rusinów w bitwie nad rzeką Kałką. Po jej zakończeniu na pojmanych i skrępowanych kniaziach zwycięzcy ułożyli platformą z desek, po czym ucztowali nań tak długo, póki nie podusili pokonanych. Czternaście lat później zagony Mongołów sięgnęły księstw ruskich. Przez blisko 250 lat Mongołowie zwać będą te tereny Urus-ułus, ruską dzielnicą. Przez ten czas książęta ruscy jeździć będą na posłuchanie do Saraju nad Achtubą, gdzie chan w swej łaskawości, będzie nadawał im władze nad ziemiami ruskimi (tzw. jarłyk), oczekując wierności, podatków i spełniania nawet najbardziej okrutnych poleceń. Amerykański historyk Richard Pipes wskazuje, iż właśnie ten okres miał wpływ na zmiany cywilizacyjne i kulturowe na Rusi, na sposób sprawowania władzy. Upokarzani przez potomków Dżingis-Chana władcy Rusi centralnej i wschodniej przejęli od nich zwyczaj traktowania swych księstw jak terenów podbitych, którymi zarządza się przez zbiorowy terror. Jak zauważa prof. Andrzej Nowak, właśnie wtedy też do języka rosyjskiego weszły z mowy najeźdźców takie słowa jak „dyby”, „knut” czy „kandały” (czyli kajdany).

Znów zbłądziłem w dygresje, a tymczasem czas wrócić do Ossendowskiego, który po powrocie do Polski osiadł w Warszawie oddając się pasji pisania. I może byłby to już koniec opowieści, gdyby nie pewien styczniowy wieczór 1945 roku. Pisarz mieszkał już wtedy u znajomych w Żółwinie. Pod willę podjechał wojskowy opel, z którego wysiadł mężczyzna w mundurze Wermachtu. Przedstawił się jako leutnant von Ungern-Stenberg i zażądał widzenia z Ossendowskim. Z długiego wieczornego spotkania wedle zachowanej relacji niemiecki oficer wyszedł z egzemplarzem „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” w ręku. Jak pisze Witold St. Michałowski w książce „Testament barona”: „Nazajutrz pełen sił witalnych, mimo powtarzających się od pewnego czasu dolegliwości żołądkowych pisarz zasłabł. Odwieziono go rychło do szpitala w Grodzisku, gdzie 3 stycznie 1945 roku życie zakończył”. Wedle innych relacji Ossendowski miał zwyczaje, z dużym dystansem do siebie, żartować, iż wobec śmierci „Krwawego Barona” i mongolskiej przepowiedni jeszcze trochę pożyje…

Pozostaje sferą domysłów, co przywiodło oficera Wermachtu, który przedstawił się jako von Ungern-Stenberg (inne relacje wskazują, iż naprawdę nazywał się Dollert). Jedna z teorii mówi, iż pisarz był depozytariuszem informacji o miejscu ukrycia nigdy nie odnalezionego skarbu Azjatyckiej Dywizji Konnej. Inna, iż była to nieudana próba zwerbowania pisarza, jako antykomunisty, wobec nadciągającej Armii Czerwonej do kolaboracyjnego rządu w sojuszu z Niemcami. Próby od początku skazanej na niepowodzenie. Kiedy swego czasu książę von Hohenlohe, towarzysz Ossendowskiego z dawnych polowań w Afryce, wystosował do gubernatora Generalnej Guberni Hansa Franka prośbę o odnalezienie go i udzielenie mu pomocy, pisarz miał odpowiedzieć „Mojego życzenia nawet Frank nie jest w stanie spełnić. Proszę zrozumieć, jestem Polakiem”.

Tymczasem, gdy do Warszawy wkroczyła Armia Czerwona, do Żółwina w poszukiwaniu Ossendowskiego przyjechała specjalna grupa NKWD. Kiedy dowiedzieli się, że ów umarł, nie dając wiary rozkazali rozkopanie jeszcze świeżej mogiły, by naocznie przekonać się, że „osobisty wróg towarzysza Lenina” nie żyje. Jak na ironię, wiele lat później, w wolnej Polsce, w 2006 roku, na skutek protestów mieszkańców z tablicy pamiątkowej, która zawisła w miejscu zamieszkania pisarza, usunięto „kontrowersyjne” słowo „antykomunista”.

Skąd wiem o tym wszystkim? Z książek, które czytać warto. Choćby na plaży…