Jest szczególnym przywilejem rodzica by w poszukiwaniu straconego czasu młodości, miast przyjmować intelektualną pozę i sięgać po Prousta czy równie zapatrzonych w siebie poetów, wraz ze swą dziatwą powracać do lektur dzieciństwa. Raz jeszcze wędrować przez płoty, dziury w murze, wybite okna z bohaterami Adama Bahdaja, odkrywać dalekie lądy z Tomkiem Wilmowskim czy dziećmi kapitana Granta. Jeszcze raz wzruszać się losem szlachetnego Winnetou czy krzesać z ust uśmiech przy lekturze „Dzieci z Bullerbyn”. Można wreszcie uczynić to co kiedyś zdawało się tylko marzeniem – dziecięce półki zaludniają więc kolejne tomy przygód mirmiłowych wojów czy towarzyszy Tytusa de Zoo.
Spoglądając zaś z dziatwą w szklane okienko odnajduje nie tylko „Misia Uszatka”, „Gumisie” czy „Siostrzeńców Kaczora Donalda” ale bajki mu dotąd nie znane. Ja, poznałem w ten sposób „Kaczorka szczęściarza”. Gumowe ptasze o aparycji zbliżonej do znanej wszystkim kąpielowej zabawki niespodziewanie zmuszone jest zmierzyć się z losem morskiego rozbitka. Statek, którym zamknięty w skrzynia odbywał podróż, pada ofiarą sztormu a Szczęściarz wraz gumowymi krajanami – hipopotamicą Wandą i żółwikiem Chapsem próbuje się ratować i odnaleźć drogę do domu. Dziatwa przed ekranem to śmieje się, to z nagła zastyga z niepokoju o bohaterów, co świadczy o znajomości rzemiosł scenarzysty, który o dziwo ową historię skrzesał nie tylko ze swej wyobraźni.
Szóstego stycznia 1992 roku z portu w Hong Kongu wyruszył w rejs do amerykańskiego Tahoma kontenerowiec „Ever Laurel” należący do tajwańskiego koncernu przewozowego „Evergreen Marine”. Na jego pokładzie, zamknięte w szczelnych zdałoby się kontenerach, znajdowały się pudełka z gumowymi zabawkami produkowanymi w Chinach. W drodze do Tahoma nastąpiło gwałtowne załamanie pogody. W miejscu, które na morskich mapach kryje się za lakonicznym zapisem 44,7°N i 178,1°E, na południe od Aleutów, w pobliżu międzynarodowej linii zmiany daty z pokładu statku rozkołysanego przez fale zsunął się jeden z dwunastu kontenerów. Uderzywszy w wodę stalowy prostopadłościan otworzył swe wrota uwalniając pokaźne grono plastikowych zwierzaków. Załoga „Ever Laurel” walcząca z jedenastometrowej wysokości falami nie zaprzątała sobie zapewne głów liczącą 28 800 gromadą „kąpielowych rozbitków” (7 200 czerwonych bobrów, 7 200 zielonych żab i żółwi, 7 200 muszelek i wreszcie 7 200 żółtych kaczek). W istocie zdani byli tylko na siebie. Wedle ustaleń amerykańskiego dziennikarza i badacza Donovana Hohna, dwie trzecie z nich popłynęło na południe znajdując wybawienie na brzegach Indonezji, Australii i Ameryki Południowej. Druga grupa obrała ryzykowną drogę na północ by osiąść na brzegach Alaski. Wiele z tych plastikowych zwierzaków na lata utknęło w arktycznych lodach, choć niektórym udało się przekroczyć Cieśninę Beringa. Czasami zaprawdę przebyły długą i daleką drogę do domu. Niesione arktycznymi prądami żółte gumowe kaczuszki pokonawszy 27 000 kilometrów po pięciu latach dotarły do wybrzeży Wielkiej Brytanii i Irlandii. Powiadają, iż te z nich które rozsmakowały się w marynarskim żywocie okrążywszy biegun dryfowały ku nieznanym brzegom Grenlandii, Hebrydów czy Hawajów. Jeszcze inne, niczym ów „Kaczorek Szczęściarz” odnaleziono po latach na wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.
Zapewne jeszcze i dziś nie jeden „Kaczorek Szczęściarz” unosi się na falach a towarzystwo wbrew pozorom ma coraz liczniejsze. Oto 13 lutego 1997 roku w rejsie z Rotterdamu do Nowego Jorku niemiecki kontenerowiec „Tokio Express” zagubił podczas sztormu 62 wyładowane towarem kontenery. W jednym z nich znajdowało się 4 miliony 800 tysięcy klocków Lego. I tym razem ślepy los posłużył się umiejętnie ironią. Jeśli tajwański statek stracił ładunek kąpielowych niezatapialnych zabawek, jego niemiecki kuzyn rozsiał po falach oceanu klocki m.in. z „morskich” zestawów „Lego Pirates” i „Lego Aquarius”. Jako, że do wypadku doszło w pobliżu brzegów Kornwalii, właśnie tam poczęto odnajdywać na plażach plastikowe płetwy, broń piratów, zielone smoki czy czarne ośmiornice. Do dziś dziatwa z wypiekami na twarzach przeczesuję w porze przypływu tamtejsze plaże odnajdując kolejne fragmenty zabawek. Szczególnym powodem do dumy są podobno owe czarne ośmiornice, z których tylko trzy odnaleziono do 2014 roku (do oceanu wpadło 4 200 tych elementów). Z czasem sygnały o kolorowych klockach wyrzucanych na brzeg poczęły napływać ze Stanów Zjednoczonych i Australii.
Można domniemywać, iż część z zagubionych plastikowych zabawek utknęła w Wielkiej Pacyficznej Plamie Śmieci, którą w 1997 roku odkrył w północnej części Oceanu Spokojnego między Kalifornią a Hawajami Charles Moore, kapitan jachtu wyścigowego i oceanograf. Powracający z transpacyficznych regat żeglarz zdecydował się wybrać rzadko uczęszczaną drogę do Kalifornii przez tzw. wir północno-pacyficzny. Jak wspominał przez cały tydzień obserwował unoszący się na powierzchni wody plastik – butelki, nakrętki, opakowania. Relacja Moora stała się punktem wyjścia do opracowania teorii wspomnianej Wielkiej Pacyficznej Plamy, która w postaci dryfujących elementów tworzyw sztucznych miałaby ważyć około 3,5 miliona ton. Owa zawiesina tworzyć ma swoiste nowe środowisko zwane plastisferą, w której wegetują bakterie, glony, okrzemki i promienice. I choć w dobie zdjęć satelitarnych i powszechnego dostępu internetu nie sposób odnaleźć oryginalnych zdjęć Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci, nie powód to by wątpić w narastający problem zanieczyszczenia mórz i oceanów.
Historycznie wielkie „zasługi” na tym polu położono już w osiemnastym i dziewiętnastym stuleciu. Dynamicznie rozwijające się społeczności kolonistów na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych stawały w oczywisty sposób przed narastającym problemem pozbywania się odpadów. Gromadzenie ich na lądzie wiązało się z uciążliwościami natury estetycznej czy zapachowej, stąd kierując się swoistą logiką postanowiono ukrywać je w morskiej czy rzecznej toni. Nie do końca powinno nas to szokować. Zważmy, że w osiemnastym wieku nie zdawano sobie do końca sprawy z wpływu jakie takie działania mogą mieć na zdrowie osadników. Kolejne stulecie przyniosło wzrost owej świadomości za sprawą nawiedzających amerykańskie miasta epidemii cholery i żółtej febry. Atak cholery w dolinie Missisipi w 1873 roku pociągnął za sobą trzy tysiące ofiar. Jedna z czterech fal zachorowań na żółtą febrę w Memphis w roku 1878 przyniosła śmierć pięciu tysiącom mieszkańców stanu Tennessee. Nic więc dziwnego, że w 1879 roku rząd federalny powołał do życia Krajową Radę Zdrowia a władze kolejnych miast poczęły zwracać uwagę na ich stan sanitarny. Najbardziej dynamicznie rozwijające się z nich – Nowy Jork, w 1881 roku powołał do życia wydzielony Departament Sprzątania Ulic, ale prawdziwy przełom w podejściu do utrzymania czystości miał nastąpić wraz z zatrudnieniem w 1895 roku emerytowanego pułkownika George Waringa.
Waring, z zawodu inżynier instalacji sanitarnych, zreformował służby komunalne wdrażając program systematycznego zamiatania nowojorskich ulic, oraz trzyfrakcyjny system zbiórki odpadów komunalnych ( 1. Odpady spożywcze, które miano wykorzystywać do produkcji nawozów, 2. Popioły, przeznaczone do składowania, 3. Pozostałe odpady, z których odzyskiwano surowce wtórne m.in. papier i metale). Był rzec można wizjonerem podejmującym czasem zaskakujące decyzje, jak ta by pracowników swego departamentu odziać w jednolite, śnieżnobiałe mundury i hełmy. „Oszalałeś ?” – miała zapytać go żona, usłyszawszy o owym kontrowersyjnym pomyśle, ale George Waring chciał w szczególny sposób podkreślić sanitarny charakter kierowanych przez siebie służb a nadto jak się wydaje podnieść je z kolan. O tym, że obraz częstokroć oddziałuje wielokroć silniej niż słowo wiadomo nie od dzisiaj. I rzeczywiście, oglądając stare zdjęcia, na których zaśmiecone ulice sprząta kilkunastoosobowy zespół w białych uniformach można zrozumieć, dlaczego nowojorczycy szybko ochrzcili chłopców Waringa mianem „Białych Skrzydeł”. Przyznać, jednak należy, iż jedno się Waringowi nie udało. Obejmując stanowisko szefa Departamentu zdawał sobie sprawę, iż poprawa stanu sanitarnego nowojorskich ulic to tylko połowa sukcesu. Równie istotne było to co dzieje się z zebranymi odpadami, a te w owym czasie, jak się szacuję w 75% lądowały w wodach Atlantyku. Imponujące swą wielkością barki każdego dnia wypływały z Nowego Jorku, a ich załogi na podobieństwo piaskarzy co dnia zrzucały za burty kłopotliwe odpady. Ukrócenie tego procederu nastąpiło dopiero w 1934, czyli trzydzieści pięć lat po śmierci Waringa. Wtedy to Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych podtrzymał decyzję władz stanowych o sądowym zakazie deponowania przez miasto Nowy Jork odpadów w oceania. Sukces społeczności zamieszkujących wybrzeża stanu New Jersey, na które fale zwykły wyrzucać zatopione uprzednio śmieci, był jednak połowiczny. Zakaz dotyczył jedynie odpadów komunalnych (te począwszy od 1947 roku trafiać będą na Fresh Kills, największego na świecie składowiska odpadów, które ponoć da się zauważyć z kosmosu), nie obejmował natomiast odpadów przemysłowych i pochodzących z handlu.
Przytoczony tu przykład Nowego Jorku zasługuję na uwagę z racji wielkości metropolii, ale nie stanowi wyjątku. Niemal trzy tysiące mil na zachód na kanadyjskiej wyspie Vancouver leży miasto Victoria, stolica Kolumbii Brytyjskiej. Zwą Victorię „Miastem ogrodów” za sprawą idealnie wypielęgnowanych, rzekłbyś babcinych ogródków urzekających swych wyglądem licznych turystów. Ale ów dzisiejszy idylliczny obrazek mocno kontrastuję ze wspomnieniami najstarszych tuziemców. Przez pięćdziesiąt lat, począwszy od 1908 roku odpadami z miasteczka wypełniano na nabrzeżu barki, które holowano na południe by tam opróżnić w wodach zatoki. I pewnie topiono by owe odpady przez kolejne lata gdyby nie południowy wiatr, który przyszedł w sukurs władcy oceanu. Za jego sprawą plaże raz po raz pokrywały się ogromem śmieci, dodatkowo roznoszonymi przez krzykliwe stada mew. Nie lada to kłopot dla miejscowości, która chciałaby swym urokiem przyciągnąć turystów. Pod naciskiem mieszkańców, którzy zwykli żartować, iż pewnie taniej byłoby od razu składować śmieci na plażach, zaprzestano owej praktyki w 1958r.
Zdawało by się, że owe historie o holownikach i barkach, z których śmieci zrzucano do morza, to jedynie mgliste wspomnienie czasów minionych. A jednak. Oto w grudniu 1985 roku miasto Filadelfia zawarło z firmą „Joseph Paolino & Sons Inc.” umowę na zagospodarowanie odpadów wytwarzanych w lokalnej spalarni odpadów. W ramach kontraktu wartego 6 milionów dolarów przedsiębiorca brał na siebie całkowite koszty transportu i utylizacji odpadów w sposób zgodny z obowiązującymi przepisami prawa. Rodzina Paolino planowało zutylizować odpady na składowisku w miejscowości Virginia, ale ku ich zaskoczeniu w styczniu 1986r. okazało się, że jest to nie możliwe. Alternatywą dla Virginii miało być wysypisko na bajecznych wyspach Bahama. W ostatni dzień sierpnia z portu w Filadelfii wyruszył statek „Khian Sea” załadowany 14 355 tonami spalarnianych popiołów. Tym samym życie poczęło pisać kolejny rozdział opowieści o losach „Latającego Holendra”. Bardzo szybko okazało się, iż władze Bahama nie są zainteresowane przyjęciem niebezpiecznych odpadów. „Khian Sea” obiera kurs na Puerto Rico, ale i tu „bramy” portu zastaje zamknięte. W ciągu kolejnych miesięcy statek wynajęty przez firmę Paolinich bezskutecznie próbuje zrzucić ładunek na Bermudach, Dominikanie, w Hondurasie, afrykańskiej Gwinei Bissau i Antylach Holenderskich. Wreszcie w grudniu 1987r. zawija do haitańskiego port Gonaives, gubi czujność gospodarzy i zrzuca na plaży 4.000 ton popiołów ze spalarni jako kompost. Nim poinformowane przez „Greenpeace” o istocie i pochodzeniu odpadów władze Haiti zdążą zareagować „Khian Sea” uchodzi w morze. W kolejnych miesiącach złowrogi ładunek obserwowany jest przy brzegach Senegalu, Maroka, Jugosławii (gdzie statek jest remontowany latem 1988r.), Sri Lanki i Singapuru. W owym rejsie przez pół świata liberyjski statek dwukrotnie zmienia nazwę – po wyjściu z jugosłowiańskiej stoczni na jego burcie widniej napis „Felicia”, na Oceanie Indyjskim rozpoznano jego znajomą sylwetkę pod nazwą „Pelicana”. Ostatecznie jak wykaże śledztwo załoga statku zrzuca resztę popiołów w wodach oceanu między wspomnianą Sri Lanką a Singapurem. W roku 1997 udaje się zmusić firmę Paolinich do zagospodarowania części odpadów złożonych na plażach Haiti. Po trzech latach 2 500 ton popiołów i zanieczyszczonej gleby wraca na barce „Santa Lucia” do Stanów Zjednoczonych by zostać zutylizowana jako odpady niebezpieczne w instalacji Mountain View w stanie Pensylwania.
Wróćmy tymczasem na chwilę do Nowego Jorku. Kiedy po wodach Morza Karaibskiego błąkał się jeszcze ów niechciany ładunek popiołów, z portu w Islip wyruszyła dociążona śmieciami barka „Mobro 4000”. Dokładnie 3 168 ton zbelowanych odpadów komunalnych rozpoczęło 22 marca 1987 roku swój rejs do miejsca utylizacji. Wobec kurczących się możliwości nowojorskiego składowiska Fresh Kills, pochodzące z aglomeracji odpady miały być skierowane do instalacji w Morehead w Karolinie Północnej. Wedle deklaracji transportujących miały być tam poddane procesowi metanizacji. Doświadczone epopeją statku „Khian Sea” media dość szybko jednak zasiały wątpliwość co do przebiegu planowanej operacji. Poczęto sugerować, iż obok komunalnych znajdują się tam odpady medyczne, które skazić miały cały ładunek. Nieufność mediów i ekologów wzmógł dodatkowo fakt, iż właścicielem śmieci był Salvatore Avellino, którego podejrzewano o pełnienie funkcji caporegime rodziny Lucchese kontrolującej branże odpadową na Long Island. (Za kilkanaście lat podejrzenia co do wpływu Avellino na nowojorską gospodarkę odpadami zmaterializują się w procesie o wymuszanie haraczy i zlecenie zabójstwa w sierpniu 1989r. współpracującego z władzami Roberta Kubecka i Donalda Barstowa.) Jak łatwo się domyślić doniesienia prasy sprawiły, iż władze Karoliny Północnej odmówiły przyjęcia odpadów. Po jedenastu dniach oczekiwania na morzu, załoga „Mobro 4000” postanowiła wrócić z ładunkiem do macierzystego portu, ale i tu nie była mile widziana. Kolejno odmawiały wejścia na redę porty w stanach Luizjana, Alabama, Floryda, New Jersey i Mississipi. Z podobną nieufnością potraktowały barkę władze Meksyku, Bahama i Belize. Chcąc nie chcąc, spędziwszy trzy miesiące na morzu, odpady powróciły 17 czerwca do Nowego Jorku. Wobec faktu, iż w międzyczasie firma Salvatore Avellino ogłosiła upadłość, śmieci postanowiono spalić w spalarni na Brooklynie, co też po pięciu miesiącach uczyniono.
Naiwnością było by sądzić, iż przytoczone tu przypadki wyczerpują temat współczesnych prób nielegalnego zrzutu odpadów. Jest na wschodzie spalonej słońcem Afryki kraj targany od 1991 roku wyniszczającą wojną domową. Somalia, kraina uważana za miejsce o najtrudniejszych warunkach życia na naszym globie. Jej mieszkańcy w strefie nadmorskiej od lat utrzymywali się z rybołówstwa. Przed wybuchem wojny domowej eksport ryb przynosił Somalii blisko 15 milionów dolarów, ale bratobójczy konflikt przyniósł nie tylko śmierć i pożogę. Struktura administracyjna przestała właściwie istnieć, a gdy rząd sprawuje kontrolę jedynie nad niewielkimi skrawkami kraju nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa swoim obywatelom. Niepostrzeżenie na wodach Zatoki Adeńskiej poczęły pojawiać się statki obcych bander wypierając biednych somalijskich rybaków. Z czasem okazało się, iż nieproszeni goście nie tylko uszczuplają zasoby najlepszych łowisk, ale również traktują somalijskie wody jako morskie składowisko odpadów. Co istotne za burty pływających jednostek trafiały nie tylko odpady komunalne. Przedziwne wysypki, zmiany skórne u dorosłych, czy wreszcie schorzenia obserwowane u noworodków skłaniają do przypuszczeń, iż do morza zrzucano odpady niebezpieczne czy wręcz promieniotwórcze.
Powiada się, iż to właśnie owe obce jednostki zatapiające śmieci i łupiące Somalijczyków z zasobów tuńczyka, sardynek, rekinów czy krewetek sprawiły, iż powołano w tym rejonie ochotniczą straż przybrzeżną. Straż, która dość szybko miast bronić swych pobratymców poczęła łupić przepływające statki. Jeśli wierzyć zasobom internetu pierwszą ich znaczącą ofiarą stał się 10 kwietnia 2005r. przewożący skroplony gaz ziemny tankowiec „MV Feisty Gaz” pod banderą Hongkongu. Jeszcze tego samego roku na wodach Zatoki Adeńskiej somalijscy piraci zajęli dalsze 44 jednostki. Czerwiec 2006 roku przyniósł znaczącą poprawę sytuacji za sprawą przejęcia władzy przez radykalnych islamistów tworzących Związek Sądów Islamskich (UIC), którzy twardą ręką poczęli rozprawiać się z piratami. Drakońskie rządy islamistów, które paradoksalnie przyniosły pokój na somalijskich wodach, upadły po kilku miesiącach w wyniku interwencji Etiopii wspieranej przez Amerykanów. I znów nadeszły lepsze czasy dla piratów. Od tej pory ataki na statki różnych bander liczone są w setkach rocznie a porwane statki na dziesiątki. Piractwo stało się bardzo dochodową dziedziną gospodarki. Okup płacony za wydanie porwanego statku zwykło się liczyć w setkach tysięcy, a częściej nawet milionach dolarów. Ponoć szeregowy porywacz zarabia od 30 do 75 tysięcy dolarów na każdej akcji. A że organizacji łupieskiej wyprawy kosztuje, na północny-wschód od Mogadiszu w Haradheere powstałą piracka giełda na której pozyskiwane są niezbędne fundusze. Udziałowcy dopuszczani są nawet do 50% zysków z okupu za porwany statek. Obok owej szczególnej giełdy funkcjonując firmy pośredniczące w kontaktach między piratami a zainteresowanym w wykupieniu zagarniętych jednostek. Rozkwit zawdzięcza piratom miasteczko Eyl, które uchodzi za ich nieformalną stolicę. Rzec by można iż, powstała tam infrastruktura niezbędna dla czasowego więzienia porwanych załóg, ale i miejsca gdzie porywacze z fantazją przepuszczają zagrabione pieniądze.
Piszę o tym wszystkim by złapać się na przedziwnej refleksji, iż szlachetne pobudki Somalijczyków, chęć zapobieżenia działaniom podobnym do tych podejmowanych przez załogę „Khian Sea” stały się z czasem tanim usprawiedliwieniem ich upadku. A może to tylko legenda stworzona by uciszyć odzywające się sumienie? Można mieć pewność, iż w tym względzie inwencji nigdy nie zabraknie. Że zrazu znajdzie się motyw, znajdą adwokaci, a bywa że z czasem nawet piewcy. A występek obleczony w legendę miast odstręczać niepostrzeżenie zyska szlif co prawda szelmowski, acz z lekka romantyczny. Piszę o tym, a przecież sam nie raz dawałem się uwieść opowieściom o szlachetnych rozbójnikach, o sprawiedliwych piratach. Sięgałem po „Wyspę skarbów”, po „Złoto z Porto Bello” podziwiałem Erola Flynna w „Kapitanie Bloodzie” czy w „Sokole Morskim”. Dawałem się uwieść tym opowieściom i pewnie jeszcze nie raz poddam się ich urokowi siadając do wieczornego czytania u poduszki. Może dlatego, iż w owych wyidealizowanych historiach, próbując oderwać się od codzienności próbujemy odnajdywać okruch siebie a może raczej okruch tego kim być byśmy chcieli. Co ciekawe nigdy nie bawił mnie nazbyt fabularnie bajkowy acz pewnie efektowny cykl o „Piratach z Karaibów”. Pamiętam też rozczarowanie z jakim pozostałem po obejrzeniu „Piratów” Romana Polańskiego. Gdzie mu do wspominanych tu filmów Michaela Curtiza… Pamiętam emocję związane z faktem, iż owej francusko-tunezyjskiej produkcji zagrał mistrz olimpijski z Monachium Władysław Komar. Ten okruch dziecięcej dumy, iż jeden z członków pirackiego galeonu był, choć nie filmowej fabule, Polakiem…
I tu kolejna refleksja – a może film Polańskiego byłby zgoła inny, gdyby reżyser sięgnął po jedną z prawdziwych historii o naszych rodak parających się pirackim rzemiosłem? Stare kroniki wspominają, iż piraci rodem z Kaszub i Żuław mieli się pojawiać na karaibskich wodach już w XVII stuleciu, ale wirus piracenia zagościł w słowiańskich żyłach już znacznie wcześniej. Sagi skandynawskie z X i XI wieku pełne są opisów zaboru statków handlowych przez zachodnie plemiona Słowian. Piraci w owym czasie zwracali statki wraz z towarem i załogą za 20 procent ich wartości. Szczędzono ludzi w obawie przed wróżdą czyli zemstą rodową. Gwoli sprawiedliwości piractwem na Bałtyku trudniono się wtedy powszechnie. Obok Słowian na potęgę rabowali Skandynawowie – piratem-wikingiem był chociażby Olaf Tryggvason król Norwegów, który w 1000 roku złupił południowe wybrzeże ku oburzeniu Duńczyków i Szwedów traktujących te tereny jako swoją domenę łowiecką. To u ujścia Odry powstała w VI wieku osada Jamsborg, eksterytorialna piracka enklawa, którą zamieszkiwali tzw. jamswikingowie. Zostawali nimi wyłącznie nieżonaci młodsi synowie, którym nie należała się ojcowizna. Czekał ich los najemników, zaciąganych przede wszystkim przez królów duńskich, choć sięgał po ich usługi i Mieszko I i syn jego Bolesław Chrobry. O wielkości owej wielonarodowej enklawy (ponoć w X stuleciu w Jamsborgu więcej było już Słowian niż Normanów), którą można by równać z kozacką Siczą, niech świadczy fakt, iż zimą stacjonowało tam ponad 300 pirackich okrętów zwanych draktarami. Tam zawijały bezpiecznie statki handlowe dla zakupu zrabowanych przez jamswikingów towarów, ale i pojmanych niewolników sprzedawanych w muzułmańską niewolę. Stąd ostało się w językach normańskich słowo „slave”, którego źródłosłów oznacza Słowianina.
Trzymając się w owej opowieści klucza geograficznego nie sposób nie wspomnieć o gdańskiej flocie kaperskiej najmowanej przez królów polskich. W czas wojny trzynastoletniej król Kazimierz Jagiellończyk przyjął na służbę kaprów gdańskich, którzy odcięli Krzyżaków od dostaw zaopatrzenia poprzez blokadę Królewca i zwycięską bitwę na Zalewie Wiślanym 15 września 1463 r. Za panowania Zygmunta Augusta wydano manifest o zaciągu do floty kaperskiej dowodzonej przez Mateusza Scharpinga, która podczas I Wojny Północnej skutecznie w okolicach Narwy atakowała okręty szwedzkie i moskiewskie. Wspomnieć należy, iż to właśnie dzięki owym najemnikom można dziś podziwiać wśród zbiorów Muzeum Narodowego w Gdańsku „Sąd Ostateczny” autorstwa Hansa Memlinga. Obraz namalowany na zlecenie włoskiego bankiera Angela Toniego był pierwotnie przeznaczony dla florenckiego kościoła Badia Fiesolana. Droga na pokładzie galery „San Matteo” z Niderlandów do słonecznej Italii prowadziła przez Wyspy Brytyjskie. 27 kwietnia 1473 roku na kursie florencko-burgundzkiego statku zmierzającego z Brugii do Southampton stanął „Piotr z Gdańska” dowodzony przez gdańskiego kapra Pawła Beneke. Patrolował on tamtejsze wody w ramach wojny prowadzonej przez Związek Hanzeatycki (do którego należało miasto Gdańsk) z królem Anglii Edwardem IV. Łupem gdańszczan padły towary wycenione wówczas na 48 000 guldenów – wśród nich ów tryptyk Memlinga, który właściciel okrętu Reinhold Niederhoff podarował Kościołowi Mariackiemu w Gdańsku.
Przyznajmy jednak mierząc się z własną wyobraźnią, że Bałtyk czy Kanał La Manche nie stanowią odpowiedniej scenerii dla pirackich opowieści. Wróćmy tedy na Karaiby. Oto w 1791 roku na malowniczej wyspie San Domingo wybuchają bunty niewolników. Wyspa odkryta przez Kolumba i proklamowana kolonią hiszpańską, za sprawą francuskich korsarzy w swej zachodniej części u schyłku XVII wieku stała się własnością Francji. Stąd pochodzi 60% ówczesnej światowej produkcji kawy i 40% światowej produkcji cukru. Rzec można, iż była to ówcześnie najbogatsza kolonia na Karaibach opierająca swe bogactwo na pracy pół miliona czarnych niewolników. Dla zdławienia powstania dowodzonego przez François-Dominique Toussaint L’Ouverture’a w 1802r. Napoleon Bonaparte wysyła korpus swego szwagra generała Charlesa Leclerca (pierwszego męża ulubionej siostry – Pauliny). W 1803r. oddziały francuskie zostają wzmocnione przez dwie półbrygady (5 280 żołnierzy) polskich legionistów Jana Henryka Dąbrowskiego. W powszechnym odczuciu nie była to ani chwalebna, ani udana kampania. Z powodu ran (a walki toczone na San Domingo po obu stronach przewyższały okrucieństwem wojny toczone w Europie) jak i żółtej febry legło w obcej ziemi około 4 tysięcy naszych żołnierzy. Kilkuset Polaków w czasie walk przeszło na stronę powstańców. W uznaniu ich postawy po zwycięstwie powstania i proklamowania niepodległości Haiti, konstytucja z 1805r. w swym 13 punkcie nadała Polakom prawo posiadania ziemi na wyspie i obywatelstwo. Z owego przywileju skorzystało około 400 legionistów. Ich potomkowie po blisko 180 latach podczas pielgrzymki Papieża Polaka na Haiti zwracać będą uwagę nie tylko dziwnie brzmiącymi nazwiskami, ale również niebieskim kolorem oczu i wyraźnie jaśniejszą karnacją.
Kto przeżywszy piekło haitańskiego powstania nie osiadł na malowniczej wyspie, wracał zwykle do Francji. Dwudziestoczteroletni wówczas Kazimierz Lux (ur. 4 marca 1780r.) wybrał zgoła inne rozwiązanie. Zamiłowanie od munduru grało mu widać we krwi od pacholęctwa, skoro jako ledwie piętnastolatek wyruszył z rodzinnej Warszawy na południe by zaciągnąć się do formowanych przez generała Jana Henryka Dąbrowskiego w ziemi lombardzkiej Legionów. Znalazło się dla młodego wojaka miejsce w służbach kwatermistrzowskich, ale wziąwszy pod uwagę, iż przeszedł wraz z Legionami całą kampanię włoską należy domniemywać, iż przyszło mu również stawać w boju. A potem czekał go pełen rozczarowań traktat pokojowy w Lunéville i owa misja na San Domingo, gdzie Francuzi nie zwykli brać jeńców, zaś opis poczynań buntowników jako żywo przypominają to co w latach czterdziestych XX wieku było udziałem naszych rodaków z rąk ukraińskich na Wołyniu. Dla wielu owo doświadczenie było zaczątkiem szczególnej martwicy ducha i zwątpienia, dla młodego legionisty zaczynem nader romantycznej epopei. Oto ów (jeśli wierzyć wojskowym archiwom, bo nie ostał się żaden jego wizerunek) wysoki, ciemnowłosy i błękitnooki mężczyzna, który z tą samą brawurą co opór wroga łamał ponoć serca niewieście postanawia parać się pirackim rzemiosłem. Co kierowało naszym bohaterem? Bliska mu była ponoć skłonność do fantazjowania, ale przyjmijmy za dobrą monetę wersję o zemście za dwuletni pobyt w brytyjskim więzieniu, podczas którego był torturowany. Nie gardził też rzecz jasna bardziej przyziemnymi profitami, jakie niosły ze sobą korsarskie wyprawy. Kochał życie i wszelkie jego uciechy. Sukcesy załogi swego „Mosquita” zwykł świętować w Santiago de Cuba w oberży prowadzonej przez naszego rodaka o nazwisku Grzywalski vel Wiśniewski. Tam na drugim krańcu świata mógł rozkoszować się smakiem polskich potraw, które jako egzotyczne budziły na Karaibach nie małą sensację. A jednak trudno by go posądzić zbytnie przywiązanie do zdobycznego złota. Ponoć dziesiątą cześć swych dochodów przeznaczał na przebywających w niewoli francuskich żołnierzy, inwalidów wojennych oraz biedujących polskich legionistów. Ci ostatni zresztą ochoczo zaciągali się do załogi „Mosquito”. Niebawem statek Kazimierza Luxa stał się postrachem Karaibów. Raz po raz mierzył się z okrętami Brytyjczyków, wsławił się przełamaniem blokady w meksykańskim porcie Vera Cruz, wziął abordażem amerykański bryg z bronią dla Haiti, który sprzedał za 20 000 franków w Hawanie. Kto by jednak obstawał przy niskich pobudkach polskiego pirata, musiał się gorzko rozczarować gdy na wieść o wkroczeniu wojsk Napoleona do Polski porzucił on Karaiby, by przez Nowy Jork wrócić do ojczyzny. Miał doświadczenie wojskowe, znał cztery języki (angielski, włoski, francuski, hiszpański i niemiecki), zaciągnął się więc do Armii Księstwa Warszawskiego. U boku księcia Józefa Poniatowskiego walczył 19 kwietnia 1809r. pod Raszynem (gdzie za męstwo odznaczono go Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari), a trzy lata później w czasie Drugiej Wojny Polskiej na przedpolach Moskwy. Po klęsce Napoleona służył do 1820r. jako major w 3 Pułku Strzelców Pieszych Królestwa Kongresowego. W wieku lat czterdziestu odszedł z armii i zaskakujące, wziąwszy pod uwagę jego burzliwą naturę, odnalazł się w pracy administracyjnej – był komisarzem obwodu płockiego i przasnyskiego. Zmarł Kazimierz Lux w roku 1846 dożywszy lat 66, a jego nekrolog, który odnajdujemy w 186 numerze „Kuriera Warszawskiego” był, zważywszy na koleje jego losu, zgoła mieszczański w swym charakterze:
„Kazimierz LUX, sztabsoficer b. WP, następnie komisarz obw. płockiego i przasnyskiego, w końcu emeryt; zm. 16 VII 1846 w swym mieszkaniu przy ul. Królewskiej nr 1067 w Warszawie przeżywszy lat 66, eksp. 19 VII 1846 na cm. Powązkowski, nab. żał. dnia następnego w kośc. Kapucynów, zapr. żona”.
Jeśli kto miałby ochotę, zmówić pacierz za niespokojną za życia duszę Kazimierza Luxa może to uczynić nad jego mogiłą położoną w kwaterze 6 (rząd 3) cmentarza Powązkowskiego w Warszawie. Co ciekawe w sprawozdaniu Społecznego Komitetu Opieki nad Starymi Powązkami im. J. Waldorffa za rok 2007, ów nagrobek figuruje wśród odrestaurowanych m.in. obok grobu Marianny Blumerowej (kwatera 23, rząd 1). Cóż w tym intrygującego? Marmurowy grobowiec wystawił w 1828r. swej młodo zmarłej żonie generał brygady Ignacy Blumer. Wspominano, iż często go odwiedzał, siadał na krześle i modlił się przy blasku świec. W ciszy powązkowskiej metropolii zapewne prosił Boga o spokój jej duszy, wspominał wspólne chwile a może i zamyślał się nad kolejami swego losu…
Rodzina Blumerów wywodząca się ze starej szlachty irlandzkiej (pierwotnie ród ów pisał się jako O’Bloomer) zawędrowała na Kontynent za sprawą jego dziadka, pułkownika angielskiej artylerii, który służył jako instruktor tej broni na dworze cara Piotr Wielkiego. Ojciec Ignacego Blumera, Piotr O’Blummer v. Blumer (pisownie nazwiska zmieniała się na przestrzeni lat) ożenił się z Anielą Szawrońską i osiadł na polskim Podolu. Tam, w Olszy 31 lipca 1773r. przyszedł na świat mały Ignacy. Osiągnąwszy wiek lat dziewiętnastu z Podola zagarniętego w I rozbiorze przez Austrię przeszedł przez granicę galicyjską by zaciągnąć się do polskiej kawalerii, biorąc udział w kampanii roku 1792 m.in. w zwycięskiej bitwie pod Zieleńcami. Od tej pory nie braknie go w żadnym miejscu gdzie nasi rodacy sięgają po broń. Jako porucznik 1 Pułku Straży Przedniej bierze udział w insurekcji kościuszkowskiej. Po upadku powstania wraca do Galicji by przez Wołyń i Konstantynopol dotrzeć w listopadzie 1797 roku do Genui. We Włoszech wstępuje do Legionów Polskich jako podporucznik I batalionu 2.Legii. Szybko awansuje – za dzielność na polu bitwy z Austriakami pod Legnano awansowany do stopnia kapitana dostaje się do niewoli. Uwolniony w 1800r. powraca do służby, by w szeregach I batalionu 2. Półbrygady Liniowej Polskiej wkrótce wyruszyć na San Domingo.
Na tropikalnej wyspie dowodzi swych wojskowych talentów (27 marca 1803r. wyróżnia się odwagą w walkach w wąwozie Kay), ale i niezwykłej siły charakteru. Zapadłszy na żółtą febrę przechodził wraz z innymi chorymi legionistami rekonwalescencję w miasteczku Jérémie. Wobec zagrożenia ze strony wojsk powstańczych, zarządził ewakuację liczącego 112 ludzi oddziału. Przeprowadził ich bez strat przez teren kontrolowany przez około 5.000 tubylców. Ozdrowieńców zaokrętowano na francuski statek płynący do Europy. I pewnie dotarli by szczęśliwie do Francji, gdyby na horyzoncie nie pojawił się angielski bryg HMS „Racoon”. Anglicy wziąwszy do niewoli rodaków Napoleona, Polaków puścili wolno zostawiając ich na pozbawionym załogi statku. W zaistniałej sytuacji Ignacy Blumer decyduje się objąć dowództwo nad opuszczonym statkiem, który doprowadzi do kubańskich brzegów. Tam zapadła decyzja by wykorzystać ów francuski statek i łupić na Morzu Karaibskim brytyjskie jednostki. A że czynili to z właściwą Polakom brawurą dość szybko przywiedli do furii Anglików. Organizowano zasadzki na polskich korsarzy. Ponoć uchodząc z jednej z nich zmuszeni byli skryć się na Florydzie. Tam nasi rodacy planowali założyć polską kolonię a legenda mówi nawet, iż zamierzano obwołać Blumera polskim królem Seminoli. Ostatecznie polska kolonia na pozostającej wówczas pod hiszpańską jurysdykcją Florydzie nie powstała a sam Blumer wzbogaciwszy się na piractwie postanowił powrócić do Europy.
Śledząc losy Ignacego Blumera mamy nieodparte wrażenia niezwykłego podobieństwa do historii Kazimierza Luxa. Przebyta kampania włoska Legionów Dąbrowskiego, ekspedycja na San Domingo, piracki żywot na Karaibach… A potem jak u Luxa powrót do Ojczyzny, tyle że nieco dłuższy przez Korsykę, gdzie jako kapitan służy II Batalionie Cudzoziemskim do stycznia 1807r. Gdy wróci do Warszawy obejmie służbę w 5 pułku piechoty, by tak jak Kazimierz Lux walczyć na Raszyńskiej grobli. Na wyprawę moskiewską 1812 roku rusza z bagażem ran odniesionych przed trzema laty i Krzyżem Kawalerskim Virtuti Militari. Pod Smoleńskiem obejął dowodzenie 3. Pułku Piechoty, pod Możajskiem idąc na czele swych ludzi z doboszem u boku brawurowo przebił się szyk rosyjski co uczyniło takie wrażenie, iż został uhonorowany francuską Legią Honorową. W październiku tego roku pod Tarutino przez pół godziny na czele dwóch batalionów piechoty i dwóch dział ochraniał obóz awangardy marszałka Murata przed atakiem rosyjskiego korpusu piechoty. Była jeszcze obrona Modlina w 1813r. kiedy odmówił podpisania aktu kapitulacji uznawszy, iż nie sił obrońców jeszcze nie wyczerpano. A potem był już Kongres Wiedeński i Królestwo Polskie pod butem Wielkiego Księcia Konstantego. Królestwo Kongresowe, które przyniosło mu generalski awans i niesławny orderem Świętego Stanisława I klasy z nadania cara Aleksandra I. Początkową nieufność Konstantego przełamał Blumer bliskim księciu zamiłowaniem do drakońskiej dyscypliny. On, który w austriackim więzieniu w Ratyzbonie ujmował się za szykanowanymi współwięźniami, który na San Domingo uniósł cało głowy ozdrowieńców, z takim zapałem zaostrzał wojskowe sądownictwo, iż wkrótce prawo o karaniu zbiegów i dezerterów poczęto nazywać „blumerowskim”. On to skazał w 1824r. na katorgę poprzedzoną publiczną degradacją i poniżeniem majora Waleriana Łukasińskiego. Co pękło w duszy owego pirata z Karaibów? Skąd ów zda się legalistyczny zapał, obcy przed laty młokosowi przekradającemu się przez galicyjską granicę, który stanie się powodem śmierci z rąk młodych podchorążych w Noc Listopadową pod warszawskim Arsenałem. Ledwie dwa lata po śmierci ukochanej żony legnie w grobowcu na Powązkach a car Mikołaj I uczyni mu niedźwiedzią przysługę rozkazując uwiecznić jego nazwisko na trzydziestometrowym obelisku upamiętniającym siedmiu polskich oficerów poległych z rąk powstańców „za wierność swojemu Monarsze”. Ów pomnik z rzeźbami odlanymi ku poniżeniu z armat zdobytych na listopadowych powstańcach stał na Placu Zielonym do 1917r. Dla Blumera, jak na ironię, plac ten zwie się dziś imieniem Jana Henryka Dąbrowskiego.
Napoleońska wyprawa na San Domingo powiła korsarskiej braci jeszcze jednego towarzysza. Urodzony na Mazowszu w 1776r. Izydor Borowski podobnie jak Blumer walczył w powstaniu kościuszkowskim, podobnie jak Blumer i Lux przeszedł kampanię włoską w Legionach i podobnie jak oni po doświadczeniu San Domingo porzucił służbę wojskową. Wstąpił Borowski w szeregi „Braci Wybrzeża” – syndykatu zrzeszającego korsarzy Morza Karaibskiego, by łupić brytyjskie i hiszpańskie okręty. O szczegółach pirackiego żywota wiemy jednak niewiele. Morskie opowieści pobladły wobec dalszych kolei jego losów. Związał się Borowski z Francisco de Mirandą Wenezuelczykiem, którego plany wyzwolenia kolonii hiszpańskich i portugalskich w Ameryce Południowej wspierali Amerykanie i Anglicy. Planem rewolucjonistów było utworzenie niezależnego cesarstwa o ustroju wzorowanym na angielskim, rozciągającego się od rzeki Missisipi na północy po przylądek Horn na południu. Próba desantu w sierpniu 1806 roku na północno-zachodnim wybrzeżu dzisiejszej Wenezueli mimo zdobycia miasta Coro zakończyła się niepowodzeniem. Zabrakło obiecanego wsparcia floty brytyjskiej, bo też Anglicy wobec wkroczenia wojsk Napoleona do Hiszpanii na nowo zapałali miłością do królestwa zza Pirenejów. Nieudana wyprawa Mirandy nie oznaczała bynajmniej końca związków Borowskiego z Ameryką Południową. Ów niespokojny duch zostaje niebawem adiutantem Simona Bolivara. W 1816 roku powraca wraz z nim do Wenezueli, by wykazując się nieprzeciętnymi zdolnościami zdobyć generalski szlify. Prowadzone przezeń oddziały forsują w 1819 roku zdawało by się niedostępne Andy a następnie gromią Hiszpanów w bitwie pod Boyaca, która przyniosła niepodległość Wenezueli i Kolumbii. Na krótko zamieszkał Borowski w Bogocie, ale natura żołnierza nie pozwoliła długo pozostawać w domowych pieleszach. Powróciwszy do Europy dowiaduje się w Paryżu o zaciągu do wojsk Perskich. Około 1821 r. przybywa do Persji, gdzie jego wiedza i umiejętności zyskują uznanie Muhammada Ali Paszy, wicekróla Egiptu. Udziela mu osobistych lekcji matematyki i angielskiego, zyskuje miano emira a z czasem wezyra, przeprowadza reorganizację armii perskiej na wzór francuski. Trafia w sam środek tzw. wielkiej gry prowadzonej przez Anglię i Rosję o panowanie nad Azją Środkową. W lipcu 1837r rusza z rozkazu szacha Mahmuda na czele wojsk perskich na położoną w dzisiejszym Afganistanie twierdzę Herat (miasta uważanego za bramę do podboju Indii). Prowadząc szturm na bramy miasta ginie 24 czerwca 1838r. zapisawszy się w poczet perskich bohaterów narodowych.
Można by jeszcze prawić o Wincentym Kobylańskim łupiącym na Jamajce placówki brytyjskie, o Adamie Mierosławskim operującym na Oceanie Indyjskim statkiem „Moja Polska”, czy też Józefie Olszewskim dowodzącym na Karaibach statkiem „Salamandra”, ale dzień chyli się ku zachodowi. Znak to, by zasiąść u wezgłowia dziecięcego łóżka. Znak by sięgną po „Burzliwe dzieje Pirata Rabarbara”…