Jakże często lekturę gazet rozpoczynamy od ich ostatniej strony. Posiłek rozpoczynać od deseru? To zgoła nierozsądne, a jednak. Czasem odnajdujemy tam sport, czasem krzyżówkę, czasem rewię ciekawostek. Ja, przed laty, lekturę „Świata Młodych” wyczekanego bladym świtem w kolejce przed kioskiem „Ruchu” rozpoczynałem od publikowanego tam komiksu.
Skąd wziął się komiks? Niektórzy, podług mnie mocno na wyrost, dopatrują się podobieństwa komiksowych kadrów w pasmowych kompozycjach egipskich hieroglifów. Jeszcze inni, odnajdują jego pierwowzór w reliefach umieszczonych w 113 r. n.e. na tzw. kolumnie Trajana, gdzie kolejnych 155 scen ułożonych w liczącą 200 metrów wstęgę przedstawia koleje rzymskich wojen z Dakami. Ale to przecież tylko forma przedstawienia następstwa zdarzeń. W średniowieczu, niesłusznie uznawanym za wieki ciemne (Europa płonęła stosami w przesiąkniętym humanizmem Renesansie, a bliski nam wiek XX wynoszony ponad wieki średnie zostanie zapamiętany, jako czas zbrodniczych utopii i hekatomby światowych konfliktów) tworzył Giotto di Bondone, uznawany za prekursora współczesnego malarstwa. Jako pierwszy w XIII stuleciu przydał uczuć twarzom malowanych postaci, ich figurom nadał plastyczność flirtując ze światłocieniem, zbuntował się przeciw płaskości kompozycji nadając jej głębi, czym wyznaczył trop prowadzący do perspektywy. Ów Giotto dekorując Kaplicę Scrovegnich w Padwie trzydzieści siedem scen biblijnych ułoży niczym komiks w trzech pasmach na ścianie. Jakże błyskotliwe, jakże nobilitujące byłoby wywieść rodowód komiksu do Giotta, ale to wciąż tylko serie obrazów budujących fabułę. Gdzież zaczyn komiksowych dymków?
Łacińskie napisy towarzyszące serii obrazów przedstawiających najazd Normanów na Wyspy Brytyjskie znajdujemy na średniowiecznej tkaninie z Bayeux, ale to wciąż jeszcze nie komiks. W datowanym na 1338 r. lub 1339 r. panoramicznym fresku Ambriogio Lorenzettiego „Alegoria dobrych rządów-skutki dobrych rządów w mieście i na wsi” pojawia się anioł trzymający wstęgę opatrzoną stosowną sentencją. Nie jedną, ale dwie wstęgi układające się na kształt dialogowych dymków umieścił anonimowy artysta określany, jako „Mistrz godzinek Rohan” w realistycznej miniaturze „Zmarły przed Sądem Boskim” (ok. 1418-25 r.). Z usta zmarłego wybiega biała wstęga z łacińskim napisem „W ręce twoje oddaje duszę moją: zbawiłeś mnie o Panie, Boże Prawdy”. Bóg spoglądający nań z nieba odpowiada na jego modlitwę słowa „Będziesz pokutować za grzechy. W dniu sądu będziesz ze mną”. Ów pomysł powróci po latach w świeckich w swym charakterze, oświeceniowych rysunkach satyrycznych, aż wreszcie wraz dziewiętnastowiecznym rozwojem prasy zaczną się na jej łamach pojawiać pierwsze opowieści obrazkowe. Reklamowany przez niektórych, jako pierwszy amerykański komiks „Adventures of Obdiah Oldbuck” Rudolfa Topffera z 1842 r. miał jeszcze formę kadrów z podpisami umieszczonymi poniżej. Na rodzimym gruncie, w tej formie prezentował się pierwszy komiks z 1919 r. „Przygody Szalonego Grzesia” autorstwa Kamila Mackiewicza i Stanisława Wasylewskiego. Podobnie wyglądały wydane w 1933 nieśmiertelne „Przygody Koziołka Matołka”, ale w ten sposób swoje niektóre komiksy rysował jeszcze w latach sześćdziesiątych Jerzy Wróblewski. Klasyczny komiks z dymkami pojawił się w 1895 r. na łamach „New York World” gazety należącej do Josepha Pulitzera – był to „Yellow Kid” kreślony przez Richarda Outcalta.
Dla mnie, mówiąc żartobliwie, komiks wziął się ze „Świata Młodych”. To musiał być rok 1981. Walcząc o pierwszeństwo w zakamarkach pamięci idą głowa w głowę „Cudowny lek” z Kajkiem i Kokoszem, „Binio Bill i 100 karabinów” oraz „Antresolka profesorka nerwosolka”. A może…. a może się mylę. Może komiksy wzięły się z towarzyszenia siostrze w wyprawach do osiedlowej biblioteki, gdzie na oddzielnej półce leżały oprawione w folie numery „Relaxu”? Próżno było ich szukać na wystawie w kiosku czy księgarni. Już prędzej można było je dostrzec na targowych straganach, oferowane za kilkukrotnie wyższą cenę. Pozostawało kompletowanie kolejnych odcinków komiksów wycinanych ze „Świata Młodych”, choć i to nie zawsze się udawało. Po prawdzie, udało się tylko trzy razy – zebrałem komplet odcinków „Binio Bill kontra trojaczki Benneta” Jerzego Wróblewskiego, „Metacom” Jacka Widora oraz „Piętnastoletniego kapitana” kreślonego przez Tadeusza Raczkiewicza na motywach powieści Juliusza Verne’a.
Zaległości nadrabiam teraz, fundując sobie pełne nostalgii wyprawy w „złotą erę” polskiego komiksu. Wiem oczywiście, że internet pełen jest teraz prac nowych, młodych twórców, że II wojna światowa przerwała naturalny rozwój tego rodzaju twórczości w naszym kraju a po wojnie patrzono nań nieufnie, jako na wytwór „amerykańskiego imperializmu”. Zdaję sobie również sprawę, iż włodarze PRL dostrzegli w komiksach potencjał propagandowy, ale równocześnie pamiętam, iż w tym czasie jak nigdy później wyobraźnią dzieciaków zawładnęli właśnie ich bohaterowie – Tytus, Romek i Atomek, Kajko i Kokosz, Jonka, Jonek i Kleks, Binio Bill czy Gucek i Roch. Popularnością cieszyły się też serie wydawnicze, w których obok zajmującej fabuły składano trybut socjalistycznej propagandzie – sławiące dokonania Gwardii Ludowej „Podziemny front”, będący adaptacją popularnego serialu „Kapitan Kloss”, oswajający działania milicji obywatelskiej „Kapitan Żbik” czy „Pilot śmigłowca”.
Odrabiam tedy zaległości i odkrywam, że ówczesne komiksy to nie tylko zabawne fabuły, nie tylko w niektórych przypadkach propagandowy osad, ale również zapis ówczesnych realiów. Mieszkaniowe perypetie rodzin Przesadów i Piekielnych z komiksów Szarloty Pawel korespondują z losami bohaterów takich filmów jak „Filip z konopi”, „Alternatywy 4” czy „Nie ma róży bez ognia”. Co ciekawe, Jacek Fedorowicz, współautor scenariusza do tego ostatniego filmu wpisał się w historię polskiego komiksu opatrując rysunkami teksty Jana Marka Owsińskiego w legendarnym, wydanym w 1984 w drugim obiegu zeszycie „Solidarność – 500 pierwszych dni”. To jedyne w swym rodzaju wydawnictwo dotykało bolesnych, ale i heroicznych aspektów „Peerelu”, nieobecnych rzecz jasna w oficjalnych wydawnictwach. W tych dostępnych wówczas w kioskach „Ruchu” czy księgarniach, odnajduję wszakże przemycane obserwacje wykraczające poza bolączki mieszkaniowe. Dacie wiarę, iż czasem stąpam po śladach znaczonych szeroko pojętą ekologią?
Powiadają, iż koszula bliższa ciału, nic więc dziwnego, iż podświadomie najpierw dostrzegam to, co związane z odpadami. W tej materii komiks tamtej doby ma wartość dokumentalną. W wydanej w 1969 roku IV księdze przygód Tytusa, Romka i A’Tomka („Tytus żołnierzem”) metalowe pojemniki na odpady, popularne 110-litrowe kubły, które dziś powoli odchodzą w zapomnienie, służą bohaterom za kozły na torze przeszkód podczas przygotowań podwórkowego wojska do obrony przed atakiem wojsk Lalusia spod „szesnastki”. Księga XVIII przygód Tytusa przynosi bliski naturalistom obraz warszawskiego podwórka w Śródmieściu – o ścianę komórki stoją oparte odpady wielkogabarytowe – uszkodzony materac i drzwi od samochodu. Obok 1100-litrowego pojemnika leży tzw. przesyp, czyli nieczystości, które się w nim nie pomieściły. Nie bez przyczyny sięgnąłem po tych „naturalistów” – w tej opowieści środkiem do uczłowieczania głównego bohatera ma być malarstwo. Cóż, kiedy Tytusa widok przepełnionego śmietnika nie zachwyca. Nie zachwyca kompozycja, linie pionowe równoważące, wedle Papcia Chmiela, poziome. Nie zachwyca idealne zestawienie barw. Widać nie do końca odpowiednia to metoda uczłowieczania rezolutnego małpoluda, który może nie posiada duszy artysty, ale razi go bałagan na podwórku. Aż prosi się by to wykorzystać, ale mamy dopiero rok 1987 i nikt jeszcze nie myśli o segregacji odpadów. Nie myślą też o tym decydenci, którzy na początku tworzenia przez Henryka Chmielewskiego próbowali nań wpływać podsuwając dobrze widziane pomysły (stąd wizyta bohaterów na Kubie u Fidela Castro – gwoli sprawiedliwości Papcio Chmiel uchronił ich przed walką w barwach komunistycznej partyzantki w Angoli), bo też główną metodą radzenia sobie z odpadami było ich wywożenia na składowisko. Stąd w księdze VIII, w której Tytus zdobywa sprawność astronoma, samochód wywożący gruz uprzątnięty przez harcerzy w ramach „Akcji Frombork 1969” zrzuca go w miejscu określonym, jako „wysypisko gruzu”. Ma ono formę wysokiej skarpy nad wykopem, zupełnie niezabezpieczonym, nieogrodzonym, co dziwić też nas nie powinno. Taka była rzeczywistość ówczesnych wysypisk lokowanych często… w środku lasu. Był to jednak również czas permanentnego niedoboru… wszystkiego, co było potrzebne, ale i czas niezwykłej zaradności. Jeśli współcześnie rozważamy hierarchię postępowania z odpadami, to rzeczywistość lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych sama skłaniała do ponownego ich wykorzystania. Kiedy więc w księdze XI traktującej o ochronie zabytków Tytus, Romek i A’Tomek natrafiają na zrujnowaną dla pozyskania cegły budowlę, nie wywołuje to ich wielkiego zdziwienia „„Spóźniliśmy się! Zabytek nr 2 „ruiny zamku z XIV wieku” – rozebrany na chlewiki!”.
Więcej emocji odnajduję w głosie profesora Nerwosolka, który w publikowanym w 1980 roku na łamach Świata Młodych komiksie Tadeusza Baranowskiego „Antresolka profesorka Nerwosolka” wyrusza wraz ze swoją asystentką Entomologią Motylkowską w kosmos. Dryfująca w przestworzach butelka burzy dobre samopoczucie wędrowców, którym zdaje się, iż mkną „w czarną otchłań, jak pierwsi żeglarze w otchłanie oceanów”. „Myślisz Entomologio, że ktoś już tutaj był przed nami narysowany?” pyta profesor, odsłaniając na dzień dobry charakterystyczne, błyskotliwe poczucie humoru autora. Nie ma tu euforii bohaterów zrealizowanej cztery lata później „Seksmisji” Juliusza Machulskiego („Nasi tu byli!”). Profesor okazuje się praktyczny wołając w pierwszym odruchu „Natychmiast zawracamy. Na ziemi dostaniemy za nią 8 złotych”.
Moją ulubioną historią obrazkową nawiązującą do sposobów radzenia sobie z odpadami jest krótka historia „Profesor Pechol odkrywa” narysowane przez… Szymona Kobylińskiego do drugiego numeru magazynu „Relax” z 1977 roku. Tytułowy naukowiec wraz z ekipą natrafia pod Krakowem na sensacyjne znalezisko. Pod ziemią w jaskiniach znajdują prawdziwe rzymskie mozaiki, rzeźby i zdobienia „niczym w domu Liwii na rzymskim Palatynie”. I kiedy profesor Pechol uradowany zdaje się spełniać marzenie swego życia, przez otwór w sklepieniu jaskini wpada struga śmieci zasypując znalezisko. Ostatni kadr komiksu pokazuje śmieciarki wyładowujące odpady z tekstem informacji prasowej „MPO i zakłady produkcyjne Krakowa wywożą śmieci dokąd się tylko da. Kraków bowiem nie ma wysypiska. Stare zostało zamknięte, a nowego nie wykończono.”
Większy zapał, niźli do radzenia sobie z odpadami, wykazywali bohaterowie naszych komiksów chroniąc przyrodę. Troska o nią, była z resztą głównym motywem wydanej w 1975 roku X księgi przygód Tytusa, Romka i A’Tomka. Pisząc te słowa przytaczam ich kolejne numery, ale przecież wówczas, gdy je czytałem, rozmawialiśmy o nich wymieniając nazwy pojazdów, które niosły ich ku przygodzie. W tej, przyszło im podróżować mielolotem. Wehikuł przypominający maszynkę do mielenie mięsa przeniósł ich do dżungli, gdzie chłopcy nieśli pomoc hipopotamowi, któremu wyrosły zbyt długie zęby. Zwierzak polewany przez nich wodą ścierał je dygocząc z zimna. Bawiłem się wspaniale, smakując fantastyczne pomysły i serwowaną grę słów, gdy A’Tomek poszerzał wiedzę Romka o przyrodzie wyjaśniając, czym różnią się płazy od gadów („Płaz może puścić gada płazem, a gad nie może płaza zagadać”), nie mając świadomości, że winienem równocześnie podziwiać odwagę bohaterów. Hipopotam, okazuje się bowiem zwierzęciem bardzo niebezpiecznym – od jego ataków na świecie ginie rocznie niemal trzy tysiące osób. Tytus, Romek i A’Tomek ze spotkania z błotolubnym ssakiem wychodzą bez szwanku, ale już niedługo czeka ich kolejna przeprawa – lisi ród staje na czele buntu zwierząt pod hasłem „człekokształtny niszczy przyrodę”. Bo też Tytus w swym przesadnym zapale, przechodząc wraz z przyjaciółmi przyśpieszony cykl rozwoju społeczno-gospodarczego (od epoki kamienia łupanego, przez etapy myślistwa, zbieractwa, rolnictwa i epokę żelaza po czasy wielkiej chemii) sprawia, iż sycąca dotychczas oczy zielenią dżungla żółknie, niedotleniony tygrys przysypany sadzą z komina przypomina czarną panterę a rzeką, w której wyginęły ryby płyną odpady humuroliny. Z ojcowską pomocą przychodzi bohaterom niezawodny Papcio Chmiel dorysowując oczyszczalnie ścieków i filtry na kominach i zapewniając, iż przyroda się odrodzi. Bajeczny świat komiksu pozwalał stwarzać coś, czego trudno było ówcześnie uświadczyć. Myślę o tym wspominając wijącą się przez Lublin Bystrzycę, w której wodach nie sposób było się przejrzeć. Przypominała zawartość kubeczka, w którym maczaliśmy pędzel malując na lekcji plastyki farbami.
Dla Tytusa była to wszakże lekcja cenna, a na pewno zapamiętana. W jednej z moich ulubionych książeczek „Wyprawa na wyspy nonsensu”, odwiedzając w podróży slajdolotem krainę pełną samochodów przyjaciele wdają się w błyskotliwy dialog: „„widocznie osiągnęli tu szczyt szczęścia motoryzacyjnego. Jeden samochód przypada na ¾ człowieka”, „… czyli jeden samochód wypada na człowieka bez głowy. Co ty pleciesz?”. Odważna konstatacja, w czasach, gdy znalezienie miejsca parkingowego na osiedlu nie stanowiło jeszcze żadnego problemu, ale byle jeżdżące cztery koła wyznaczały społeczny status. Innym razem w wydanej w 1982 roku księdze XV „Tytus geologiem” sympatyczny małpiszon poucza przywódcę krasnoludków „niszcząc niepożyteczne zwierzęta, zachwiejecie równowagą naturalną przyrody i doprowadzicie do końca świata”.
Czy to wszystko? Bynajmniej. W księdze XII z 1977 roku nawiązującej do zapomnianej już dziś akcji „Bieszczady 40” (operacja „Bieszczady 40” rozpoczęta w 1974 roku miała trwać 10 lat i zakończyć się na czterdziestolecie PRL), której celem miało być propagandowe włączenie harcerzy w zagospodarowanie krainy połonin, druh de Zoo zostaje dowódcą patrolu straży ochrony przyrody. Werbuje doń bieszczadzkie misie rozmiłowane w grze w karty obietnicą osobliwych poborów w postaci tygodniowego przydziału litra miodu, bezpłatnej opieki weterynaryjnej oraz urlopu wypoczynkowego w cyrku. Trudno powiedzieć, czy owa organizacja rzeczywiście zajmująca się kontrolowaniem przestrzegania przepisów ochrony przyrody w parkach i rezerwatach zawdzięczała to Tytusowi, czy równie społecznie zaangażowanemu Panu Samochodzikowi, ale w połowie lat siedemdziesiątych zrzeszała ponad 11 tysięcy członków.
Straż Ochrony Przyrody za patron winna była sobie obrać zbója Łamignata, który w krótkiej opowieści Janusza Christy „Koncert kaprala” zwraca się do Kajka i Kokosza „„Swoim wrzaskiem zakłóciliście spokój w lesie. Płacicie mandat. Rekwiruję wasze łupy.”. Choć w świecie sympatycznych wojów nie on jeden stawał na straży natury. W cyklu „Szranki i konkury” publikowanym w „Wieczorze Wybrzeża” w latach 1973 -1974 – Kajko i Kokosz w poszukiwaniu żar-ptaka docierają do ziemi księcia Oleszy. Mieszka tam Ida, dawna kapłanka lasów i wód, która nie pozwala Kajkowi zerwać kwiatów połyskujących złotym blaskiem w wodzie świętego stawu. Ostrzega go wskazując na drewnianą tablicę z napisem „Książęcy rezerwat przyrody”. Ida okazuje się Tajnym Książęcym Inspektorem Ochrony Przyrody.
Z ostatnich stron „Świata Młodych”, tego kupowanego w osiedlowym kiosku w 1986 roku, pamiętam Dziada Borowego, który w „Dniu śmiechały” tropi złoczyńców niszczących las i płoszących zwierzynę. Władca kniei i zwierząt, co za dnia przyjmuje postać niedźwiedzia, zaś nocą zmienia się w człowieka początkowo podejrzewa o owe niecne uczynki Kajka i Kokosza. Ich jedyną szansą okazuje się pamiętny pojedynek na brzuchy na drzewie powalonym ponad leśnym jarem. Zwycięzca pojedynku ma prawo do życzenia. Dziad Borowy prosi ich więc, by przegnali z kniei sprawców dewastacji. Woje Mirmiła nieświadomi, iż za wszystkim stoją zbójcerze budujący maszynę oblężniczą, postanawiają odwołać się do świadomości ekologicznych nieznanych szkodników. Wieszają więc w lesie tablice z napisami „Nie płoszyć zwierząt”, „Szanuj zieleń”, „Las to zdrowie” czy „Nie hałasować w lesie”. Trzeba przyznać wykonane bardzo zmyślnie i skutecznie wtłaczające do głowy ekologiczny przekaz, o czym przekonał się Hegemon i jego podwładni.
I jeszcze perypetie Kajka i Kokosza „W krainie borostworów”. Na ziemi, na którą zawędrowali w poszukiwaniu pani przyrody, która jako jedyna może sprawić by do studni w grodzie Mirmiła powróciła woda. Uosabia ją mała brzózka rosnąca na wzgórzu w najdalszych ostępach puszczy otoczona strażą wiernych acz strasznych borostworów. W tej krainie nie stanęła jeszcze stopa człowiek, a jednak leśny strach w swym złym śnie dostrzeże zmierzających doń ubranych w waciaki drwali z siekierami i piłami mechanicznymi. Borostworka Busiana odczyta ów sen jako zapowiedź nadejścia cywilizacji, która „nie boi się niczego” i „zniszczy wszystkie borostwory”.
Wszystko to baśnie, ale… w domniemanych czasach Kajka i Kokosza (Arkadiusz Florek w „Świecie dzielnych wojów” interesującym wywodem osadza akcję albumów w latach 1002 – 1007) Bolesław Chrobry zakazał polowania na bobry w dobrach królewskich, powołując dodatkowo urząd opiekującego się nimi bobrownika. Przeszło czterysta lat później Władysław Jagiełło wprowadził ograniczenia w wyrębie cisów oraz ustanowił okres ochronny dla zwierzyny łownej. Za Zygmunta Starego w 1523r. podjęto decyzję o ochronie sokoła i łabędzia, i kolejne o ochronie bobrów, żubrów i turów. Tych ostatnich niestety nie udało się uratować. Ostatni na świecie tur padł w Puszczy Jaktorowskiej w roku 1627. Nie było rzecz jasna w czasach dzielnych wojów rezerwatów przyrody. Przyszło na nie jeszcze długo, długo czekać. Pierwszy rezerwat przyrody powstał we Francji w 1852 r., pierwszy park narodowy w Stanach Zjednoczonych w roku 1872.
Piszę o tym wszystkim z nieukrywaną nostalgią a jednocześnie mam świadomość, że choć albumy z bohaterami mojego dzieciństwa zalegają dziś półki w księgarniach nie zawładną już w takim stopniu wyobraźnią młodszych pokoleń. Tak jak nikt nie komentuje już w pracy ostatnio obejrzanego filmu, tak jak nikt nie żyje wynikami ostatniego etapu kolarskiej włóczęgi. Tak wiele do wyboru, tak wiele wrażeń… Tak mało czasu…