Tocząc swoje szkolne boje z ortografią, każdy z nas zetknął się z gżegżółką. Co więcej zapewne nieświadomie miał z nią styczność również w naturze, bowiem owym zagadkowym wyrazem nasi przodkowie zwykli określać kukułkę.
Kukułka, gżegżółka, zazula… Ot niewielki, jasnoszary wędrowny ptaszek, który pewnie nigdy nie zaprzątałby naszych myśli gdyby nie dwie szczególne przypadłości. Pierwsza to charakterystyczny zaśpiew zwany kukaniem („kuka” tylko samiec, samica zwykła odpowiadać mu nie mniej charakterystycznym śmiechem), druga to paskudny zwyczaj podrzucania swych jajek innym ptakom.
Zwróćmy uwagę, iż w przypadku kukułek daje o sobie znać odwieczna skłonność człowieka do naśladowania natury. Z jednej strony mężczyźni próbujący werbalnie udowodnić rolę „głowy rodziny”, z drugiej zda się pusty śmiech, ogarniający ich wybranki na widok tych naiwnych i syzyfowych wysiłków. Poza wszystkim jednak nabyta od gżegżółek umiejętność pozbywania się kłopotów cudzym kosztem. (Gwoli ścisłości, pojęcie „kukułczego jaja” traktuje tu jako symbol obdarzania innych, szeroko pojętymi, własnymi kłopotami. Nie czas i miejsce na rozważana na polu rodzicielstwa. W takim znaczeniu słowa „kłopot” nie ośmieliłbym się użyć.)
Lublin, nie jest wyjątkiem. Na planie budzącego się ze snu miasta, nieco zachrypnięte samochody znaczą co dnia zapamiętaną trasę z domu do pracy. Czasem, kilka z nich niepostrzeżenie gubi resztę peletonu, znikając w gąszczu osiedlowych uliczek. W porannym roztargnieniu nie tylko gubią drogę do pracy, ale na dodatek mylą osiedlowe altanki z przydomowymi śmietnikami opróżniają przepastne bagażniki swych samochodów.
Zastanawiałem się co skłania moich rodaków, by kosztem kilkunastu dodatkowych minut snu (a te jak wiadomo trudno nad ranem przecenić) podejmować owe ryzykowne eskapady. Piszę ryzykowne, bo w swych nierozważnych poczynaniach mają za przeciwników Straż Miejską, gotową (przynajmniej formalnie) wyegzekwować obowiązek posiadania pojemnika na odpady i umowy z firmą, która może je odebrać.
Może koszt usługi ? Dziwnym jednak trafem znam starsze, samotne osoby skrupulatnie segregujące odpady i regulujące rachunki za wywóz nieczystości. Powtarzające się okresowo akcje miejskich strażników owocują w firmach wywozowych wizytami osobników kierujących się w swym życiu starą zasadą „zapałka na cztery, pół litra na raz”, piszących co dnia swą skargę na zły los chwiejnym krokiem po błocie. Drżącym głosem pytają o możliwie najniższy wymiar kary, to jest najmniejszy pojemnik i związaną z nim najniższą opłatę. Oni przecież, w zasadzie, nigdy nie mają odpadów…
Muszę więc błądzić w swym rozumowaniu, bo w odróżnieniu od nich, bohaterowie tego felietonu odpady posiadają. Co więcej odczuwają potrzebę, by się z nimi rozstać.
Przedziwna zagadka. Wystrzegam się złych myśli, intencji i osądów. Bo przecież w Polsce nic o niczym nie świadczy. Nic z niczego nie wynika.
Nadto nie nam ich sądzić, byśmy nie byli sądzeni…
W sukurs przychodzi literatura. Jak pisze w „Wieszaniu” Jarosław Marek Rymkiewicz pierwsze śmietniki pojawiły się na ulicach Warszawy, po upadku insurekcji, w roku 1795. Wszystko za sprawą ówczesnego rosyjskiego komendanta miasta, generała Fiodora Buxhövdena, który wydał ów represyjny rozkaz, wedle którego śmiecie wolno było wyrzucać tylko do śmietników a śmietniki winny stać na każdym podwórzu.
Ja wiem… To Warszawa… Ale lżej tłumaczyć swych rodaków, choćby opatrznie rozumianym patriotyzmem