Rozpisałem się ostatnio ponad miarę. Opowieść o dzwonach, kiedy czytałem ją Krzysiowi, zdawała się nie mieć końca i niewiele brakowało by sen go zmorzył na tatowych kolanach. Zresztą czytanie to taki nasz wieczorny rytuał. Tylko lektura zwykle bardziej zajmująca. Wędrujemy o zmierzchu w bliższe lub dalsze krainy, śledząc perypetie ulubionych bohaterów. A kiedy niepostrzeżenie sen spłynie pod powieki ośmiolatka wymykam się ukradkiem by samemu sczytywać słowa śmigłe.
Do niektórych powracam po wielokroć. Są bowiem pośród zalewu książek te szczególne, pisane lekko, rzekłbyś śpiewnie. Odkrywasz wtedy w sobie brzydką skłonność do odrobiny zazdrości, bo samem takich słów błyskotliwych nie skrzeszesz. Choćby smakując na pozór podszyty patosem apostrof Tyrmanda:
„O, bramy warszawskie! Cóż mogę wam teraz poświęcić, ja, szukający ledwie uchwytnych cieniów kronikarz? Garść chaotycznych wspomnień. Nie z mego ołówka spłynąć mogą poważne, czcigodne o was rozprawy. Wiem tylko, że w waszym chłodnym półmroku, wśród waszych śmiesznych i pretensjonalnych sztukaterii i pseudorenesansowych gzymsów odnajdowaliśmy nasz Dzikie Pola, my, chłopcy z pięter, nasze pierwsze siniaki i pierwszą krew z nosa, pierwszy hazard i zapamiętanie w grze w chowanego, w czarnego luda, w siódemkę. Później odnajdywaliśmy na waszych ścianach pierwszy gryzący humor nieprzyzwoitych napisów, jeszcze później szukaliśmy pierwszej wiedzy o dorosłym życiu w ciemnościach waszych kątów, za żelaznymi, dębowymi lub szklanymi drzwiami, poznając tam pierwszy zawrót głowy po pierwszym papierosie, pierwsze starannie skrywane obrzydzenie po pierwszym hauście wódki, pierwszą słodycz po pierwszym pocałunku. Jeszcze później byłyście świadkami, o, bramy warszawskie! naszych westchnień i wyznań, naszych werterowskich rozpaczy i zaklęć, jakich pełne były długie, nocne rozmowy po powrocie z kina czy z wieczorynki, gdy ręka długo spoczywała na dzwonku, nie naciskając go w obawie przed przedwczesną interwencją stróż – tego rozespanego Neptuna bram warszawskich wynurzającego się z ciemnego niebytu w zbroi z kożucha.”
Nie moje to miasto, nie mój czas, choć wspomnienia choćby w okruchach jednakie. Daję się tedy uwieść owej łotrzykowskiej balladzie i raz po raz do „Złego” powracam. Równie często, sięgam po Sergiusza Piaseckiego i jego „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy”. Choćby tylko dla skrzących się żywym słowem fragmentów:
„Żyliśmy jak królowie. Wódkę piliśmy szklankami. Kochały nas ładne dziewczyny. Chodziliśmy po złotym dnie. Płaciliśmy złotem, srebrem i dolarami. Płaciliśmy za wszystko: za wódkę i za muzykę. Za miłość płaciliśmy miłością, nienawiścią za nienawiść.
Lubiłem swoich kolegów, bo nigdy mnie nie zawodzili. Byli to prości, niewykształceni ludzie. Lecz czasem byli tak wspaniali, że stawałem zdumiony. Wówczas dziękowałem Naturze, że jestem człowiekiem.
Lubiłem śliczne poranki wiosenne, kiedy słońce bawiło się jak dziecko, rozrzucając po niebie barwy i błyski. Lubiłem późne letnie zachody, gdy ziemia tchnęła spiekotą, a wiatr miękko pieścił i chłodził pachnące pola. Lubiłem i barwną, czarowną jesień, gdy złoto i purpura leciały z drzew, i tkały na ścieżkach wzorzyste kobierce, a mgły siwe na gałęziach jodeł się huśtały. Lubiłem i mroźne zimowe noce, gdy cisza kleiła powietrze, a zadumany księżyc diamentami zdobił śnieżną biel.
A wśród tych cudów i skarbów, wśród barw i błysków żyliśmy jak zabłąkane w bajkę dzieci. Żyliśmy i walczyli nie o gnaty bytu, lecz o swobodę ruchu i wolność przyjaźni. Szumiały nam w głowach wichry, w oczach grały błyskawice, tańczyły nam chmury, śmiały się gwiazdy.”
Za każdym razem, kiedy czytam owe słowa, niczym ich autor staję w zadziwieniu. Bo i nie sposób uwierzyć, że skreślił je człowiek, który w domu mówił jedynie po rosyjsku, który chodził do rosyjskiej szkoły i ruszczyzną przez dużą część swego życia posługiwał się na co dzień. A jednak… Zręby języka polskiego poznał w wieku lat dwudziestu, bliżej zaprzyjaźnił się z nim w więziennej celi na Świętym Krzyżu siedem lat później. Podręcznikiem polszczyzny były mu Biblia i „Wiadomości Literackie”. Uważnie podpatrywał budowę zdań i chłonął język, którego nie przekazał mu ojciec – ubogi i zrusyfikowany szlachcic spod Baranowicz. Pismo Święte i wiersze skamandrytów – zali trzeba lepszej szkoły komuś, kto jak sam mawiał kształcił się nie na uniwersytetach a w szkole życia. Z czasem w więziennej celi pojawił się darowany podręcznik gramatyki – przewodnik przez długi dni i bezsenne noce pędzone na zapisywaniu grubych brulionów. Przelewał na papier tlący się wciąż w piersiach pożar życia na pograniczu. Drogi za więzienne mury. A potem przyszedł konkurs literacki i powszechny zachwyt nad wydanym w Towarzystwie Wydawniczym „Rój” „Kochankiem Wielkiej Niedźwiedzicy” (tłumaczonym na 17 języków).
Nie bez powodu sięgam po nazwę wydawnictwa, którego współwłaścicielem był Melchior Wańkowicz. Znany pisarz ofiarował Piaseckiemu pierwsze pióro i walczył o jego uwolnienie z więzienia. Gdy w 1937 roku prezydent Mościcki skorzystał z prawa łaski więzień odsiedział już dwie trzecie z piętnastoletniego wyroku za rozboje na pograniczu. Myliłby się jednak ten, kto by myślał, iż był Sergiusz Piasecki zwykłym bandytą. To prawda więziennego chleba popróbował pierwszy raz jako kilkunastoletni chłopak z powodu bójki w carskiej szkole. Nie był on mu miły więc uciekł zza krat i trafił w sam środek piekła bolszewickiej rewolucji. To doświadczenie i wynikająca z niego trzeźwość spojrzenia będą go odtąd odróżniać od stada pięknoduchów parających się piórem, czego symbolem będzie po latach zamieszczone w prasie pełne ironii sprostowanie: „nieprawdą jest, jakobym był w kurtce zrabowanej komisarzowi bolszewickiemu. Natomiast prawdą jest, ze byłem w kurtce zrobionej ze skóry komisarza bolszewickiego”. Z bolszewikami walczy w szeregach polskiej Dywizji Białorusko-Litewskiej, w roku 1920 broni przed nimi Warszawy. A potem przychodzi mu pędzić żywot człowieka rozbrojonego, darmo szukającego uczciwej pracy w wyniszczonej wojną, odradzającej się Rzeczypospolitej. Za chlebem pójdzie między przemytników na polsko-sowiecką granicę, którą nie raz i nie dwa przedrepcze nocami. Znał te tereny, znał język. Nic więc dziwnego, że w 1922 roku zgłosił się do służby w polskim wywiadzie. Niemal co dnia przechodził na sowiecką stronę. Utrzymywał kontakt z polskimi placówkami wywiadowczymi, sam też pozyskiwał informacje. Kilkakrotnie lądował w sowieckim więzieniu, ale w takich sytuacjach pomocna była legenda przemytnika. Z szpiegostwo karano śmiercią, za przemyt tylko więzieniem. Za każdym razem uchodził cało, także z zasadzki zastawionej przez sowieckie OGPU – wyratowanie z niej kolegi przyniosło mu awans na podporucznika i wysokie odznaczenie.
Życie na pograniczu, życie na krawędzi. Przenikające się tożsamości oficera i przemytnika. Strach, nerwy, adrenalina, alkohol, kokaina. W 1926 roku zostaje zwolniony ze służby w wywiadzie, ale życia którego posmakował niebezpiecznie nęci. Pod wpływem narkotyków napada z kolegą pod Grodnem na dwóch żydowskich kupców, potem rabuje pasażerów kolejki wąskotorowej. Zdradzony, aresztowany w Wilnie staje przed sądem, który wydaje nań wyrok śmierci (w strefie przygranicznej inaczej ważono przewiny), zamieniony ostatecznie za zasługi dla wywiadu na 15 lat ciężkiego więzienia.
W 1937 roku wychodzi więc z więzienia inny człowiek, parający się piórem miast rewolwerem. Pisze kolejne, rozchwytywane powieści „Piąty etap”, „Bogom nocy równi”. Powoli odzyskuje zdrowie, wychodząc z gruźlicy. Gdy wybucha wojna, dawny przemytnik zostaje zmobilizowany do służby w Korpusie Ochrony Pogranicza. Rozproszony w okolicach Białegostoku oddział zagarniają Sowieci. Sergiusz Piasecki ucieka z transportu niechybnie unosząc głowę znad bezimiennych dołów. Przedostaje się do Wilna, a tam czeka go seryjna wymiana okupantów – Litwini, Rosjanie, Niemcy, znowu Sowieci. Trudno się dziwić, że ze swym charakterem spłaca swój dług wobec Rzeczypospolitej. Staje na czele komórki wykonującej wyroki śmierci. W ramach tej parszywej acz pożytecznej roboty, wsławił się brawurową akcją podczas której 13 czerwca 1943 włamał się do pilnowanego przez Gestapo budynku by wynieść dokumenty Wileńskiego Okręgu AK. Wśród wykradzionych papierów było archiwum Józefa Mackiewicza dokumentujące zbrodnie katyńską oraz dokumenty obciążające aresztowanego tydzień wcześniej szefa Biura Informacji i Propagandy AK Zygmunta Andruszkiewicza. Trzy miesiące wcześniej organizuje egzekucję redaktora naczelnego „Gońca codziennego”. Zarzut współpracy z wileńską „gadzinówką” stał się pretekstem dla intrygi, której efektem było wydanie wyroku śmierci na Józef Mackiewicza. Piasecki za wiedzą komendanta Wileńskiego Okręgu AK gen. Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka” odmówił jego wykonania, czym uratował życie uznanego dziś pisarza. Owa szczęśliwa w istocie niesubordynacja mieści się w rysie jego niepokornego charakteru. Rzadki to przypadek żołnierza Armii Krajowej, który nie został zaprzysiężony bo nie zwykł przysięgać. Pisał o tym już w „Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy”:
„I mało było słów. Ale słowa były słowami i łatwo je zrozumieć mogłem, i zawsze wiedziałem, że to nie słowa honoru ani przysięgi, więc były pewne…”
Wiele jeszcze można by pisać. O ucieczcie z kraju, o niezwykle skromnym życiu na londyńskiej emigracji, o bezkompromisowej ocenie powojennej Polski, o „poputcziku Miłoszu”… . Ma Sergiusz Piasecki biografię niezwykłą, a z takiej biografii i niezwykłego narracyjnego talentu musiała narodzić się niebanalna literatura. Czasem porywająca fabułą, czasem intrygująca bolesną szczerością. Książki pisane żywą, rzekłbyś melodyjną polszczyzną, której dziś nie uświadczysz. Polszczyzną, która w czasie krótkich, suchych medialnych komunikatów nazwana może być w najlepszym razie słowną ekstrawagancją. Mnie zaś do niej śmieją się oczy. Smakuję mój język przypisany z urodzenia. Odkrywam nowe znaczenia słów, nowe frazy niepowtarzalne i wyjątkowe, które zawstydziłyby medialnych mistrzów ciętej riposty. Sięgam wreszcie do gwary, żargonu – słów i zdań nabrzmiałych mnóstwem treści dostępnych wyłącznie wtajemniczonym. Zrodzonych w glebie wybranego miasta czy trudzie wybranej profesji.
W „Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy” zrazu to język pogranicza, znaczony białoruskim nalotem, zrazu mowa przemytników. Śpiewna, dziś na poły zapomniana. Bo choć pewne wyrażenia i dziś wydają się znajome (zasypać – zadenuncjować, opylić – sprzedać, kimać – spać), inne zmieniły znaczenie (dybać to wbrew pozorom „iść” a nie „nastawać na kogoś”, frajda zaś oznaczała nie radość czy uciechę lecz głupstwo, bagatelę), wiele zostało zapomnianych. Mało kto przezwie dziś buty skokami, nikt na psa nie powie skower czy żwiaga. Pewnie, że są sytuacje, w których takie, odkrywane na nowo zwroty brzmią obco czy nawet sztucznie. Wyrwane z kontekstu, z podglebia. Kiedy jednak odchodzą okaleczają i tak ubogi nasz zasób słów.
Kiedyś, przez zupełny przypadek wpadł w moje ręce „Słownik słownictwa rzemiosł skórzanych” autorstwa pani Jowity Żurawskiej-Chaszczewskiej. Z podziwem przewertowałem przeszło dwieście stron, gdzie zebrano przeszło trzy tysiące wyrażeń, o których istnieniu w większości nie miałem pojęcia. Bo i skąd mogłem wiedzieć, że istnieje w naszym języku 47 słów by nazwać prosty zda się woreczek na pieniądze. Dobrze, jeśli kto pamięta „trzos” uznawane powszechnie za archaizm. Zgoda, dziś nikt już pieniędzy w woreczkach nie nosi, ale rękawiczki w powszechnym bywają użyciu. Zdawało by się rękawiczka to rękawiczka, a tu odnajduję 21 różnych określeń (m.in. łapawica czyli rękawica z jednym palcem, powszechnie używana „palczatka”, czy skórzana glazejka). A wszystkie one, śpiewne i bliskie. Jakże inne choćby od dziś lęgnących się na bazie mowy Szekspira slangów biurowych. To raczej nowomowa niż żargon, tworząca spolszczone osobliwości językowe tzw. ponglish (np. mieć kola – czyli odbyć rozmowę telefoniczną, pracować na stendbaju – to znaczy bez odpoczynku, mieć esajment – czyli zadanie do wykonania, zrobić sendout – wysłać coś do klienta) czy irytujące swą ekspansywnością skróty, akronimy (np. ASAP – zrób to na już (od As Soon As Possible), FYI – wiadomość tylko dla ciebie (od For Your Information), czy też IMHO – moim skromnym zdaniem (od In My Humble Opinion)). Przejmując z angielszczyzny ową skrótowość komunikacji nawet nie zdajemy sobie sprawy, że ta rodziła się nie w przeszklonych biurowcach Nowego Jorku czy londyńskiego City, ale w bezkresie północnoamerykańskiej prerii. Wiatr wpychający do ust nie tylko wszechobecny kurz, ale i słowa zmuszał do zdawkowości wypowiedzi, czy zrozumiałego dla wtajemniczonych cięcia sylab. Naśladując Amerykanów zapominamy, że język angielski jest przy tym wszystkim bardzo bogaty. Chcąc rozmawiać o śniegu zalegającym za oknem odnajdziemy w nim ponoć blisko 30 użytecznych określeń, podczas gdy w narzeczu inuitów tylko 24 (oparte na czterech podstawowych zwrotach – aput (śnieg leżący na ziemi), gana (śnieg padający), piqsirpoq (śnieg nawiewany) i ąimuąsuą (zaspa śnieżna)).
Idąc tym tropem odkryłem onegdaj (uwaga ! to piękne słowo nie znaczy bynajmniej „kiedyś, swego czasu” lecz konkretną datę – dzień przedwczorajszy), iż znane wszystkim informatykom sformułowania hardware – czyli sprzęt komputerowy i software – czyli oprogramowanie, wyrosły na glebie słownictwa związanego z odpadami. Ludzie trudniący się segregacją odpadów w Stanach Zjednoczonych określeniem hardware nazywali surowce, odpadki trwałe, zaś softwarem zwano odpady ulegające szybkiemu rozkładowi, czyli jak należy domniemywać resztki jedzeniowe.
Owo intrygujące odkrycie, skłania by bliżej przyjrzeć się słownictwu stosowanemu w branży odpadowej. Pisałem tu już kiedyś o dziewiętnastowiecznych śmieciarzach, którym z racji przeważającej ilości kurzu i popiołów w opadach zostali ochrzczeni słowem dustman. Rdzeń nazwy stanowi słowo dust – kurz, ale nie od rzeczy będzie wspomnieć, iż w osiemnastowiecznym angielskim slangu mianem dustmanokreślano nieboszczyka, zapewne nawiązując do cytatu z Księgi Rodzaju „bo prochem jesteś i w proch się obrócisz”. O dziwo określenie to wciąż jest popularne na Wyspach Brytyjskich, natomiast jest zupełnie niezrozumiałe po drugiej stronie Atlantyku. Dla Amerykanów śmieciarz to garbage collector lub trashman. Pierwsze z tych określeń stało się zaś impulsem dla stworzenia wdzięcznego określenia tej profesji w dalekiej Australii. Tam na pracowników odbierających odpady zwykło się mówić garbo, choć żaden z nich nie przypomina urodą słynnej aktorki.
Nie sposób nie pokusić się o mało odkrywczy wniosek, iż w większości języków źródłosłów dla nazwania tego zawodu jest jednaki. Nic więc dziwnego, że także w Polsce od lat używane jest słowo śmieciarz. Przyznać trzeba, że nie budzi najlepszych skojarzeń i bywa używane jako epitet odrywając się od pierwotnego zawodowego znaczenia. Poprawność obnaża jednak słabość języka bo pracownik służb komunalnych czy pracownik obsługujący śmieciarkę przyznajmy brzmi nader sztucznie. Obraźliwą konotację ma również słowo śmieciarz w gwarze śląskiej gdzie przyjmuje formę chadrak. W Wielkopolsce mówią zaś gymelorz, więc wedle utartego schematu śmiecie to gemele, zaś śmietnik to… oczywiście gemela. Owa zależność znajduje potwierdzenia na Śląsku gdzie śmiecie to hasie, śmietnik to hasiok czy hasiołk. Równie barwnie nazywane są śmiecie jeszcze dalej na południu Polski. W okolicach Szynwałdu, gdzie mówi się jeszcze gwarą podgórzańską usłyszeć jeszcze można słowo ciory, zaś opodal Żarówki na podkarpaciu wyraz ciarachy. W okolicach Sułkowic zadziwić może słowo tarasy, od którego wywiedziono czasownik tarasić oznaczający czynność zgoła odmienną od tej wykonywaną przez śmieciarzy (chyba, że nie przykładają się do swojej pracy) czyli śmiecenie. Z przedziwnych skojarzeń powito określenie śmietnika, które zanotowano kiedyś w Giżycku – kotuch. Miało ono zawędrować tam z Wilna, jako określenie miejsca gdzie lubią buszować koty, ale tu byłbym ostrożny, zważają na fakt, iż niegdyś tym wyrazem określano pomieszczenie, w którym trzymano drób.
Co ciekawe sam wyraz śmiecie odnaleźć można w dokumentach pisanych w języku polskim w XVIII wieku, wcześniej zapewne ze względu na skład odpadów wspomina się raczej o gnoju czy błocie. Mówiło się z resztą o śmieciach w rodzaju żeńskim, tak więc nie „ten śmieć” a „ta śmieć” gdy mówiono o jednym odpadku, lub „te śmieci” gdy było ich więcej. Dopiero później wykształciła się obowiązująca dziś forma męska „śmieć” W efekcie funkcjonująca do dziś w mowie potocznej dwoistość – jedni mówią śmiecie inni nieświadomie, po staropolsku śmieci.
Zagospodarowanie owych śmieci, jeśli spojrzymy na inne zajęcia przypisane człowiekowi, nie jest działalnością o długiej tradycji. Może dlatego tak trudno odnaleźć ślady specyficznego, branżowego żargonu. Próbowałem zasięgnąć języka[1] by i o tym skreślić słów kilka. Pewne określenia wydają się tak naturalne, iż nie warte wspominania – jak „hakowiec” czyli samochód do przewożenia kontenerów z odpadami wyposażony w urządzenie dźwignikowe zakończone charakterystycznym hakiem, czy „brama” czyli samochód dźwigający kontenery na zawiesiach uczepionych do dwóch ramion. Wśród potocznego opisu pojemników na śmiecie przeważają te w banalny sposób odwołujące się do ich objętości. Mamy więc „sto dwudziestki”, „dwustu czterdziestki”, „siedemsetki”, „tysiąc setki” czy w przypadku kontenerów „czwórki”, „siódemki”, „dziesiątki”, „piętnastki” (metry sześcienne zastąpiły tu litry). Jakże miłą odmianą są w tym towarzystwie popularne w Lublinie „kanarki” czyli pojemniki przeznaczone na odpady opakowaniowe o siatkowej konstrukcji przypominające klatkę dla ptaków. Ze względu na podobieństwo kształtu pojemniki do selektywnej zbiórki szkła zyskały nazwę „dzwonków” zaś pojemniki do zbiórki gruzu to zwykle „koliby” czasem „gondolki”. Opróżnianie pełnych pojemników ze śmieciami to „kiprowanie” – wyraz jakże często używany do określenia wyładunku wywrotki, a stanowiący spolszczenie niemieckiego czasownika kippen oznaczającego czynność przewracania, przechylania lub wysypywania. Stąd stanowiące część śmieciarki urządzenie służące do opróżnianie pojemników to „kiper” (nie mylić z kuprem, choć leży na końcu pojazdu) lub bardziej swojsko „wywrotnica”. Swoją drogą, słowo kiprować funkcjonuje w języku polskim również w zupełnie innym znaczeniu – w terminologii tkackiej, oznacza skręcanie nici lub tkanie ze skręconych nici.
Los przeznaczony odpadom to trafić na linię sortowniczą, więc i tu spodziewać się można pewnych specyficznych terminów określających poszczególne ich elementy. Jest tak w istocie, choć zastrzec należy, iż mamy w tym względzie do czynienia z żargonem o zasięgu regionalnym. Kontrowersje pojawiają się już na samym wstępie, bo idąc z duchem czasu, okazuję się, iż są kłopoty z rozeznaniem płci urządzenia do rozrywania worków. Obstawałbym przy formie „rozrywarka”, ale są tacy którzy przypisując jej duży zasób siły mówią o niej „rozrywacz”. W wypadku urządzeń rozdrabniających takich wątpliwości już nie ma – to zawsze będzie już ten „rozdrabniacz” lub ten „młyn”. Rozdrabniacz wstępny to oczywiście „wstępniak”, któremu przypisano równie ważne zadanie jak określanym tym samym mianem wstępnym, programowym artykułom z pierwszych stron gazet. Wspomnieć też należy o separatorze balistycznym, ochrzczonym wbrew swym gabarytom zdrobnieniem „balik” czy nazwach urządzeń prasujących odzyskane surowce wtórne – „prasa”, „belownica” czy w przypadku maszyny dedykowanej do zgniatania puszki aluminiowej „paczkomat”. Belownica ze zgniotem wstępnym bywa również nazywana „klapówką”. Produktem prasowania w takich urządzeniach są z reguły „belki” choć na Pomorzu czy w zachodniej Polsce częściej pewnie usłyszymy słowo „baloty”. Poetyckie zapędy pracujących przy odpadach dają o sobie znać w nazewnictwie drobnej frakcji odpadów o granulacji do 20 mm na wyrost określanej swego czasu powszechnie jako mineralnej. Zawartość w owych minerałach frakcji organicznej nadawała jej charakterystyczny zapach (pozostańmy przy tym eufemizmie – charakterystyczny), który skłaniał by nazywać je „wanilią”. Ze względu na granulację zwano również tę frakcję „gwiezdnym pyłem” co było raczej myśleniem życzeniowym.
Ostatnim ogniwem w łańcuchu życia odpadów bywają recyklerzy. Oni również zwykli twórczo używać języka. Na skupach złomu aluminiowego funkcjonuje pojęcie „puchu”, którym określa się niepogniecione puszki po piwie. Te które straciły swój pierwotny kształt pod obcasem, to „listki” lub „klepa”. Specjaliści od szkła drobną stłuczką nazywają czasem „frytą”, choć termin ten przypisane jest raczej do stopu lub spieku szkliwa ceramicznego rozdrobniony do postaci granulatu lub łusek, który używany jest w procesie szkliwienia wyrobów ceramicznych. Odrębne słownictwo towarzyszy przeróbce papieru, który bywa klasyfikowany w 54 odmianach. Jest wśród nich i „gazeta”, i „mix” i „falista”, i „lita”. Najbardziej intryguje „makulatura kaszerowana”, czyli tektura oklejona innym cieniutkim papierem wdzięczniejszym do nanoszenia nadruku, oraz „ścier” lub „cek” czyli drobna makulatura w postaci opakowań po lekarstwach czy papierosach. I znów mamy przenikanie znaczeń, bo podstawowe znaczenie słowa „ścier” to masa włóknista pozyskiwana z drewna a używana właśnie do produkcji papieru.
Dość, dość już przykładów bo znowu rozpisałem się ponad miarę a noc już za oknem. Jeszcze tylko kolacją „śmietnik” napełnić (tak, tak w starej gwarze warszawskiej brzuch zwano śmietnikiem) i szykować się do spania. A potem byle słów stało by sny opowiadać…
[1] Serdeczne podziękowania dla wspomagających mnie w tym względzie: Grzegorza Czopa, Arkadiusza Dudka, Grzegorza Gańskiego, Andrzeja Jankowskiego, Piotra Pantoła, Mariusza Rachańskiego, Marka Skubisza, Dawida Sułka.