Pamiętam, że gdy złożony przeziębieniem spędzałem czas na lekturze książek, jedna z nich sprawiała, iż moja mama z niepokojem raz po raz zaglądał do pokoju. Powtarzające się napady śmiechu wobec trawiącej mnie gorączki mogły budzić niepokój. Oznaki wesołości zaś lęgły się na ustach niemal z każdą przeczytaną stroną. Do owej książki od tamtej pory wracałem po wielokroć i o dziwo, objawy nie zwykły ustępować. Trudno rzec, by z wiekiem się nasilały. Może dziś śmieję się trochę ciszej, ale owo radosne natężenie dźwięków odnajduję w reakcjach mego synka, któremu jako się rzekło zwykłem czytać z wieczora.
Owa książka to w istocie jakby powiedzieli literaturoznawcy dylogia, czyli cykl dwóch powieści Stefana Wiecheckiego „Cafe pod Minogą” i „Maniuś Kitajec i jego ferajna”. Wielu z nich, na wspomnienie autora skrzywiłoby się pewnie z niesmakiem, bo Stefan Wiechecki w swym pisarskim rzemiośle miast akademicką polszczyzną posługiwał się charakterystycznym warszawskim dialektem. Wygasłą już dziś gwarą stolicy z charakterystycznym zwyczajem obdarzania rzeczowników końcówką „ak” – stąd charakterystyczny „schaboszczak”, ale i zadomowiony powszechnie „dzieciak” czy „warszawiak”. Z tą szczególną wymową, w której królują głoski „kie”, „gie”, ale i twarde „ly” za sprawą którego zwykły „list” staje się „lystem”. Z owymi poetyckimi, zbudowanymi na kontrastach porównaniami czyniącymi z warszawskiej gwary mowę potoczystą, wiązaną. W interpretacji Wiecha, który twórczo mieszał gwary poszczególnych dzielnic ze sposobem mówienia właściwym różnym zawodom nawet złorzeczenia zyskują szczególny urok. Nigdy tedy nie mogła mi imponować podwórkowa łacina z jej wiecznym prymitywnym zwątpieniem w kobiecą konduitę.
Urodzony w 1896 roku w stolicy nasiąkał Stefan ową gwarą niemal od urodzenia. Gdy ukończył półtora roku rodzina Wiecheckich przeprowadziła się z domu przy ul. Wolskiej do czynszowej kamiennicy przy Wielkiej, której dziś próżno szukać na mapie Warszawy. Tam jak wyznawał w spisanych przeszło siedemdziesiąt lat później wspomnieniach „pierwszym wykładowcą nadwiślańskiego dialektu” był dozorca zwany Wickiem Pijusem – „Przez owego Wicusia, jak pseudonim wskazuje, znajdującego się przeważnie na tak zwanym gazomierzu, poznałem tajniki warszawskiej mowy wiązanej”. Kolejna przeprowadzka zawiodła młodziutkiego Stefana w okolicę słynnego targowiska na placu Kercelego – „Na tym wielkim placu, pełnym bud, budek, straganów, klatek z gołębiami i stoisk z psami, przysłuchując się rozmowom handlowców z kupującymi, poznawałem tajniki i niuanse tej szemranej mowy. Bo na Kercelaku, oprócz wymiany drobnotowarowej odbywało się coś jeszcze. Gwary poszczególnych dzielnic Warszawy zlewały się w jeden dialekt warszawski, który mnie tak zafrapował swoją oryginalnością i celnością, że już w szkole zacząłem nim pisać ćwiczenia z języka polskiego”. Miał w tym względzie Stefan Wiechecki słuch absolutny, który sprawił, iż po latach felietony pisane warszawską gwarą stały się jego znakiem firmowym. Z właściwym sobie poczuciem humoru, twórczo korzystał z zasobu barwnego języka dokumentując życie stolicy z urodą równą pracom Canaletta czy Franciszka Kostrzewskiego. Nieprzypadkowo Julian Tuwim miał nazwać Wiecha „Homerem warszawskiej ulicy”. Wirtuozeria i warsztat pisarski Wiecheckiego sprawiają, iż z niesmakiem przyjmujemy wszelki próby naśladownictwa uznając je za z góry skazane na niepowodzenie. Zwykło się z resztą mawiać, iż ktoś „mówi Wiechem”, choć gwoli sprawiedliwości przyznać należy iż sam Stefan Wiechecki – ponoć czarujący w obyciu i obdarzony doskonałą dykcją na co dzień posługiwał się czystą, literacką polszczyzną.
Tą samą warszawską gwarą snuje Wiechecki opowieść, która niezmiennie krzesze na mych ustach uśmiech. Choćby wtedy gdy pan Celestyn Konfiteor, sąsiad Konstantego Aniołka szefującego „restauracji III kategorii z wyszynkiem napojów alkoholowych” o wdzięcznej nazwie „Cafe pod Minogą” tłumaczy się ze swych rozterek na polu gościnności Jumbo Johnsonowi – amerykańskiemu koledze warszawskich szoferów, którego zaproszono na uroczystość zaręczyn wychowanicy gospodarza.
„ – W nieutulonym żalu pozostaje się cała rodzina Aniołków, a także samo i ja, sąsiad przez ścianę, żeśmy małpy nie mogli dla pana szanownego przygotowić albo chociaż papugi po polsku z nadzieniem. Małpy nie można było dostać, papugie co prawda mamy w klatce na bufecie, ale w charakterze rozrywki umysłowej i twarda by była, bo sztuka jest wiekowa, jeszcze za ojca pana Aniołka jeden kataryniarz ją tu przepił. Z drugiej znowuż strony przykro nam jest, bo wiemy, że dzikie faceci inszy smak mają aniżeli naturalne.”
Ku zaskoczeniu mieszkańca Zapiecka „Murzyn spoważniał, błysnął zębami i odpowiedział porywczo: – Z kogo że pan tu humorystyczną drakie odstawiasz, panie szanowny, jaki że ja dzik jestem, o wiele dwadzieścia pięć lat w Warszawie mieszkam. Małpy ani papugi cholery za żadne pieniądze do ust bym nie wziął, formalną zakąską tak jak i pan się posługuję”.
Przeczytawszy ów fragment, budzi się w nas naturalna wątpliwość – zali ta sytuacja mogła się kiedykolwiek wydarzyć? Odpowiedź znajdujemy niespodziewanie we wspomnieniach Stefana Wiecheckiego.
„Murzyn Jumbo, jeden z bohaterów tej powieści, był postacią podpatrzoną z życia. Kiedyś dawno przed wojną na rogu Złotej i Zielnej, spotkałem dziwną parę. Ona mała pulchna blondynka, on wysoki barczysty Murzyn. Teraz taki widok nie stanowi żadnej sensacji, wówczas budził ogromne zainteresowanie. Murzyna mieliśmy w Warszawie tylko jednego, co najwyżej dwóch. Para spotkana przeze mnie była najwyraźniej pokłócona, on szedł z ponuro opuszczoną głową, a ona miała do niego tak zwaną mowę. Wreszcie Murzyn zatrzymał się i zawołał:
– A dajże ty mnie, do wielkiej cholery, spokój!
Było to powiedziane najczystszą warszawską polszczyzną z wyraźnym akcentem z okolic Kercelaka.”
Mylił się mistrz warszawskiego felietonu. Zasiedziały jak słychać nad Wisłą Afrykańczyk nie był ówcześnie jedynym na ulicach stolicy. Sięgam po artykuł Krzysztofa Wittelsa „Afrykańczycy w Warszawie między wojnami” stanowiący jeden z rozdziałów zajmującego opracowania „Afryka w Warszawie”. Jego lektura skłania mnie do wniosku, iż bohater, wokół którego losów zawiązuje się akcja „Cafe pod Minogą” zrodził się z gęstwy wspomnień i skojarzeń dotyczących kilku osób.
Oto w przedwojennej Fabryce Przetworów Chemicznych „Dobrolin” słynnej m.in. z produkcji past do butów pracował afrykański szofer. Nad Wisłę miał trafić z Paryża, gdzie pracę zaproponował mu właściciel firmy „Dobrolin” Ferdynand Adolf Pal goszczący w stolicy Francji w roku 1927 na wystawie przemysłowej. To chyba dobry trop zważywszy, iż zaprzyjaźnieni szoferzy zwali przemierzającego Warszawę Packardem Johnsona „Szuwaksem”, choć znajdą się i tacy, którzy owo przezwisko wywodzić będą nie tyle od samego produktu, co od jego czarnej barwy. Cóż, kształt oczu innego z bohaterów skłaniał samego Jumbo Johnsona by zwać go Kitajcem, a jeszcze innego z powodu sprawniejszej lewej dłoni, równie zgrubnie Szmają. Wedle zachowanych przekazów szofer „Dobrolinu” zwać się miał Diak, co raz kolejny może świadczyć o tym jak igrać z nami pamięć i wyobraźnia. Oto w „Kurierze Warszawskim” z 25 czerwca 1939 roku ukazał się reportaż o Józefie Diaku portierze witającym gości w modnej stołecznej kawiarni. Józef to rzecz jasna efekt powszechnego wówczas zwyczaju spolszczania wszelkich obcojęzycznych imion i nazw geograficznych (z resztą Jumbo Johnson w drugiej części wspominanej powieści w latach powojennych będzie posługiwać się imieniem Jan). Ów mężczyzna o – jak pisano – płomiennie lśniących oczach i przystojnej, bardzo dobrodusznej twarzy nosił zapewne uprzednio imię Joseph, zwłaszcza iż jak sam przyznawał pochodził z Sudanu, który pozostawał w tym czasie brytyjskim kondominium. Stamtąd też, a nie z Francji przybył dziecięciem będąc do Polski jako służący rosyjskiego hrabiego. Tu pozostał, doczekał odzyskania przez Polskę niepodległości a następnie bronił jej podczas wojny polsko-bolszewickiej służąc jako ochotnik w 12 Eskadrze Wywiadowczej stacjonującej najpierw na lotnisku mokotowskim w Warszawie a później przypisanej do Wilanowa. W roli ordynansa wspomagał go tam z resztą jeszcze jeden zapomniany dziś żołnierz o afrykańskich korzeniach, o czym świadczy kilka zachowanych fotografii.
Mam pewną trudność chcąc rozwikłać pochodzenie mojego bohatera jednocześnie nie zdradzając szczegółów fabuły. A nuż, ktoś z czytających te słowa sięgnie po powieść Wiecha by przegnać błąkające się smuteczki. Dość powiedzieć, iż zaskakującym splotem okoliczności, by nie nazwać tego losu zrządzeniem, wbrew własnej woli chcąc ratować życie został Jumbo zmuszony do występów artystycznej w warszawskiej „Adrii”. Stało się tak gdyż „Szef gestapo, o którego cała sprawa się oparła, przestudiowawszy odpowiednie dzieła rasistowskie i poradziwszy się telefonicznie Berlina, doszedł do wniosku, że jeden Murzyn w prowincjonalnym mieście Guberni Generalnej nie przedstawia zbyt wielkiego niebezpieczeństwa dla czystości rasy wielkich Niemiec, i kazał go wypuścić”. Został więc amerykański szofer wbrew sobie atrakcją „Adrii”. Przed wojną „przedsiębiorstwo kawiarniano-dancingowo-kabaretowe”, które stworzył Franciszek Moszkowicz nie miało sobie równych. Powiadano, iż urządzenie lokalu w podziemiach i części parterowej gmachu Włoskiego Towarzystwa Ubezpieczeń Riunione Adriatica di Sicurta przy Moniuszki 10 (dziś Moniuszki 8) kosztowało około miliona ówczesnych złotych. Suma zawrotna biorąc pod uwagę, iż ówcześnie Prezydent Rzeczpospolitej zarabiał miesięcznie około 5 tysięcy złotych. Skromne architektonicznie wejście ozdobione ponoć najpiękniejszym wówczas w stolicy neonem prowadziło przez kryształowe drzwi do obszernego przeszklonego hallu, który łączył się z salą kawiarni przeznaczonej dla 300 osób i tzw. amerykańskim barem w stylu Bauhuas. Część sali kawiarnianej stylizowana była na przeszklone patio i zyskała nazwę ogrodu zimowego pełnego kwitnących kwiatów i egzotycznych ptaków. Legendą obrosła sala taneczna i tzw. złoty bar położone w podziemiach budynku. Droga doń wiodła przez słynne obszerne, metalowe schody, nowatorsko zawieszone bez oparcia jedynie na poręczy. Schody słynne za sprawę częstego gościa „Adrii” generała Bolesława Wieniawy-Długoszewskiego, który w przypływie humoru rzekł do swych towarzyszy opuszczających lokal „Żarty się skończyły, zaczynają się schody”. W imponującej sali dancingowej gdzie parkiet wyłożony był płytami gumowymi przygotowanymi przez włoską firmę Pirelli wirowano przy dźwiękach muzyki serwowanej przez trzy orkiestry. Z batutą stawali tu Jerzy Petersburski twórca takich szlagierów „Tango Milonga” czy „Ta ostatnia niedziela” i autor „Jesiennych róż” Artur Gold, tu czarowała śpiewem Hanka Ordonówna. Tu na parkiecie wirującym na podobieństwo płyty gramofonowej bawiła się nie tylko elita – wedle branżowego pisma „Polski Przemysł Restauracyjny” od dnia otwarcia w lutym 1931 roku do października roku 1933 „Adrię” odwiedziło 2 miliony 515 tys. gości. Gros z nich rzecz jasna kawiarnię i ogród zimowy.
Kiedy los skierował do kawiarni przy Moniuszki Jumbo Johnsona był to już lokal przeznaczony tylko dla Niemców. Nie żył już też jego pomysłodawca i właściciel, który jeszcze przed śmiercią zyskując zasłużoną sławę i dozgonną wdzięczność bywalców zdążył wydać dyspozycję o zniszczeniu posiadanych weksli i wyrównaniu długów gości z jego własnego konta. W „Adrii” gdzie zaglądali niemieccy żołnierze jadący na front wschodni miał Jumbo za sprawą swych tanecznych uzdolnień pełnić rolę egzotycznej ciekawostki. Zda się echem występów dziewiętnastowiecznych minstreli, które wykreowały stereotypową i karykaturalną postać Murzyna Jima Crowa, odgrywaną przez białych wykonawców przeczerniających sobie lica korkiem.
Podążając estradowym śladem odnajdziemy w przedwojennej Warszawie Sama Salvano, który grał na perkusji w zespole „Karasiński & Jazz Kataszek – Tango Orchestra”. Band Zygmunta Karasińskiego i Szymona Kataszka w latach dwudziestych ubiegłego stulecia bawił publiczność teatrów rewiowych muzyką o iście nowoorleańskim sznycie. Dziś jest uznawany za pierwszą polską orkiestrę jazzową, która za sprawą prezentowanego poziomu – malutki fragment ich umiejętności uwieczniono w komedii „Każdemu wolno kochać” – koncertowała również za granicą, by wspomnieć dobrze przyjęte tournée po krajach Bliskiego Wschodu z własną rewią Złoty Jazz. Wątpiącym, którzy początki polskiego jazzu wiążą z latami pięćdziesiątymi i Krzysztofem Komedą przytoczę za Krzysztofem Karpińskim autorem opracowania „Był jazz. Krzyk jazz-bandu w międzywojennej Polsce” opinię Cole’a Portera, który odwiedzając Kraków we wrześniu 1937 roku miał okazję wysłuchać swojej kompozycji „I’ve Got You Under My Skin” (młodsi czytelnicy mogą ją pamiętać z wykonania duetu Frank Sinatra – Bono) zagranej przez zespół Adiego Rosnera, co skłoniło go by w liście do przyjaciela napisać, iż zespół Rosnera to najbardziej swingująca orkiestra, jaką słyszał w Europie. Trzy lata wcześniej Adolf Rosner (późniejszy więzień Gułagu i autor melodii nieśmiertelnej „Cichej wody”) stanął we Włoszech do słynnego pojedynku na trąbki z samym Louisem Armstrongiem, i choć zwyciężył wielki „Satchmo” otrzymał odeń złotą trąbkę i fotografię mistrza z dedykacją „Białemu Louisowi Armstrongowi od czarnego Adiego Rosnera”.
Piszę to wszystko by uświadomić, iż ów Sam Salvano nie trafił do przedwojennej Warszawy jak na muzyczną pustynię na której błyszczał jedynie dzięki swemu egzotycznemu pochodzeniu. Skąd przybył ? Cytowany tu już wcześniej Józef Diak określa go jako Kongijczyka, choć istnieje też wersja , iż w istocie był z pochodzenia Arabem. Dla nas istotniejsze jest, iż wraz z „Karasiński & Jazz Kataszek – Tango Orchestra” grał w 1931 roku na otwarciu…”Adrii”.
Bliższy postaci Jumbo Johnsona, ze względu na amerykańskie pochodzenie był urodzony w Filadelfii Harry Hamilton. Obdarzony barytonowym głosem śpiewak trafił do Warszawy z Paryża i tu już pozostała zauroczony towarzyszącą mu podczas występów na scenie blond tancerką. Jak relacjonowała małżonka w reportażu opublikowanym w czerwcu 1939 roku w „Kurierze Warszawskim”: „ Od razu zwrócił uwagę na mnie, chociaż nas aż pięć było. Jeszcze do mnie słowem nie przemówił, bo i nie umiał po polsku, a już dowiedział się jak się nazywam i napisał piosenkę „Wanda” i tak wzruszająco śpiewał! Jak ze mną mówił, to wyszukiwał sobie w słowniku słowa i tak jakoś porozumieliśmy się. I pewnego dnia poszukał, poszukał w słowniku i powiedział: „ślub”. No i pobraliśmy się. Co kłopotu z tym ślubem było”. Mieszkał Hamilton z małżonką u teściów na
ul. Browarnej chwaląc sobie życie na Powiślu. Akceptowany przez sąsiadów nie był bynajmniej osobą anonimową – odnajduję informację iż maju 1939 roku występował w kawiarni Cafe Bodo, zaś „Gazeta Lwowska” z 11 stycznia 1939 roku anonsuje jego występ w Teatrze Wielkim wraz z Chórem Juranda.
Najsłynniejszy czarnoskóry muzyk przedwojennej Warszawy August Agbola O’Brown grywał w lokalu Caveau Caucasien w budynku Filharmonii znanym powszechnie jako „Ziemiańska”. Do Polski przybył w 1922 roku z Nigerii (choć w relacjach z głośnego procesu mjr Jerzego Stawińskiego, gdzie występował jako świadek określany jest jako Somalijczyk), poprzez Anglię i Wolne Miasto Gdański. Był poliglotą – znał pięć języków, żył z grania na perkusji, choć jeśli wierzyć pierwszej małżonce nim zjechał do Warszawy w Krakowie popisywał się również tańcem. Ich rozstanie stało się w 1932 roku kanwą dla sensacyjnych artykułów w „Tajnym Detektywie”. W historii stolicy zapisał się jako jedyny czarnoskóry powstaniec. Jeszcze we wrześniu 1939 roku brał czynny udział w obronie miasta, potem handlując sprzętem elektrycznym kolportował prasę podziemną. Wybuch powstania zastał go w Śródmieściu. Posługując się pseudonimem Ali walczył w batalionie „Iwo” na terenie Śródmieścia Południowego w rejonie ulic Wspólnej, Wilczej, Marszałkowskiej i Hożej. I tu znów wracamy na karty „Cafe pod Minogą” gdzie Jumbo Johnson walczy na powstańczych barykadach Starego Miasta.
Napisałem, iż nie jest mą intencją odkrywać fabułę powieści Wiecha. Jeden banalny szczegół wszakże zdradzę bo ucieka on uwadze czytelników. Nie byłoby pełnych humoru i zwrotów akcji przygód bohaterów gdyby nie kolizja pewnego pojazdu z koszem na śmiecie.
W pierwszym ujęciu przypomnianej tu przedwojennej komedii „Każdemu wolno kochać” z 1933 roku zachował się dla potomnych widok podwórka powiślańskiej kamiennicy z charakterystyczną drewnianą skrzynią zamykaną klapą. Tak wyglądał ówczesny pojemnik, z którego gromadzone tygodniami śmiecie wybierano zwykle łopatą czy widłami (na przedmieściach i po wsiach miejsce skrzyń często zajmowały kopane w ziemi doły). Siłą rzeczy w zasadzie nigdy nie sposób było opróżnić go do czysta, co nie pozostawało bez wpływu na komfort życia mieszkańców okolicznych domostw. Powoli, zwłaszcza w miastach, wchodziły do użycia 100-120 litrowe pojemniki z blachy cynkowej, które królować będą przez następnych 60 lat. Zygmunt Rudolf w referacie „Usuwanie śmieci w miastach”, który w 1933 roku na konferencji w Bratysławie wygłaszał jako znaczących wytwórców owych metalowych kubłów wskazywał firmę „Stephan, Frӧlich i Klüpfel” z Piotrowic Śląskich, ale można też znaleźć informację, iż pod koniec lat dwudziestych miasto Poznań 8 tysięcy sztuk takich śmietników zamówiło w zakładach w Tczewie . Biedny Jumbo w sierpniu 1939 roku uderzył zapewne w taki właśnie metalowy pojemnik z okrągłą klapą.
W jaki sposób opróżniano wtedy pojemniki? W pierwszej kolejności rzec należy, iż obowiązywał system jednopojemnikowy bez podziału na frakcje, choć z zaciekawieniem spoglądano na praktykowany już wtedy z Stanach Zjednoczonych system dwu- a nawet trójdzielny, w którym selektywnie zbierano popiół, odpadki kuchenne oraz pozostałe odpady zwane popularnie rupieciami. Tak, tak, słownictwo używane wówczas, szyk zdań mocno odbiegały od sztampowych, na poły encyklopedycznych a przez to na poły niezrozumiałych żargonów. Autorzy interpelacji sejmowej kierowanej do Ministra Zdrowia Publicznego i spraw wojskowych w sprawie konieczności podjęcia działań mających na celu oczyszczenie Krakowa z zalegających odpadów pisali doń w 1919 roku tymi słowy: „na ulicach i placach tego starego grodu polskiego mnóstwo błota, śmieci i innych nieczystości, co nie tylko nadaje temu miastu, starej stolicy Polski, wobec licznych misji zagranicznych wygląd wielce niekulturalny, na który Kraków nie zasłużył, ale nadto zagraża w wysokim stopniu zdrowiu publicznemu”. Zachowana do dziś inna interpelacja sejmowa z 8 kwietnia 1919 roku przynosi prośbę o pilną pomoc w oczyszczeniu ulic i zaułków Lwowa, gdyż „w mieście oblężonym przez Niemców i Ukraińców nagromadziło się tyle nieczystości, że z nastaniem wiosny grozi miastu wróg niebezpieczniejszy od Ukraińców i bolszewików, mianowicie epidemia, która może pochłonąć tysiące ofiar nie tylko z pośród mieszkańców, ale także z pośród naszego wojska”. Posłowie Związku Ludowo-Narodowego zwracają w nim uwagę, na brak koni, które wraz z wozami zostały w listopadzie 1918r. zrabowane przez Ukraińców, zaś konie prywatne i fakierskie wyginęły w czasie oblężenia miasta z braku paszy.
Bo też właśnie konie u progu odzyskanej niepodległości stanowiły o sile zastępów zmagających się z odbiorem nieczystości. Stąd w zakładach oczyszczania obok warsztatów ślusarskich musiały funkcjonować zapomniane już dziś warsztaty stolarskie, rymarskie czy szewskie. Z czasem na ulicach polskich miast, siół i miasteczek poczęły pojawiać się pierwsze śmieciarki na podwoziach samochodów, których głównym atutem była bezpylna, przyjazna dla otoczenia konstrukcja i większa pojemność. O ile na wóz ciągniony przez konie ładowano zwykle od 3 do 5 m3 odpadów, pojazdy przyjmowały ówcześnie do swego wnętrza około 11 m3 śmieci. Ręczna forma załadunku wciąż pozostawała niezmienna, bowiem używane do dziś automatyczne wywrotnice to wynalazek, który po raz pierwszy zagości w śmieciarka stosowanych za oceanem tuż przed wybuchem II wojny światowej.
Przedwojenna Polska nie mogła rzecz jasna równać się na polu rozwoju motoryzacji ze Stanami Zjednoczonymi, gdzie w 1926 roku po drogach poruszało się 22 mln samochodów, co oznaczało iż na jeden pojazd przypadało 5,4 mieszkańców. W tym samym czasie w II Rzeczpospolitej jedno auto przypadało na około 1800 naszych rodaków. Co prawda do roku 1937 liczba samochodów na polskich drogach wzrosła 2,5 krotnie, ale nie na tyle by budziła zdziwienie struktura taboru ówczesnych firm wywożących odpady. Wedle ustaleń zespołu, który przygotował w listopadzie 2004 roku „Raport o stratach wojennych Warszawy” utracony w czasie wojny tabor stołecznego Zakładu Oczyszczania Miasta składał się z 11 samochodów specjalistycznych (jak się domyślamy – śmieciarek) marki Mercedes, Magirus i Henschel, 60 samochodów ciężarowych Polski Fiat i Chevrolet oraz 70 wozów konnych. Miłośników motoryzacji zwykł najbardziej intrygować ów Mercedes zachowany do dziś na starych fotografiach. Na ciężkim podwoziu modelu L8500 widać nowoczesną na owe czasy zabudowę bębnową i owo wysunięte daleko poza oś przednich kół dwubryłowe nadwozie, które rzeczywiście mogło sprawiać, iż jak można przeczytać zwano ów pojazd „prosiakiem”. Fascynujące są tajemnice języka i naszej świadomości, bo przecież wątpić należy by przedwojenni warszawiacy mieli, świadomość, iż drzewiej to właśnie pospolite świnie błąkając się po ulicach miast oczyszczały je żywiąc się odpadkami.
Przemykały tedy owe wozy konne, śmieciarki i zwykłe ciężarówki tak jak dziś od podwórka do podwórka, od śmietnika do śmietnika. I tak jak dziś lądowały w nich śmieci z opróżnianych pojemników, choć nie zawsze w identyczny sposób. Kiedy w 1927 roku w Poznaniu organizowano nowy system zbiórki odpadów oparto się na rozwiązaniach brytyjskich. Oznaczało to cykliczny odbiór odpadów dwa razy w tygodniu w tzw. systemie wymiany polegającym na odbiorze pełnych pojemników z odpadami i pozostawieniu w ich miejsce pustych pojemników. Ślad owego zapomnianego dziś systemu odnajdujemy dziś w obsłudze kontenerowej, gdzie duże kontenery o pojemnościach od 7 do 34 m3 wymieniane są u klientów w systemie rotacyjnym przy pomocy samochodów z dźwignikami hakowymi. Zainteresowanie włodarzy Poznania angielskimi rozwiązaniami w dziedzinie gospodarki odpadami znalazło swój wyraz w podjętej w 1925 roku decyzji o budowie spalarni śmieci. Wedle zachowanych dokumentów magistrat zdecydował się wybudować „zużytkownię śmieci” w Szelągu w Poznaniu – bo tak zwano ówcześnie tę instalację – „powodując się podniesieniem miejskich warunków zdrowotnych, „wyzyskaniem bliskich terenów (obecnych śmietników) pod rozbudowę miasta” oraz licząc na „wyzyskanie gospodarczo-handlowych wartości cieplnych i gospodarczych”. Cóż kryło się za tym ostatnim uzasadnieniem? W zakładzie o planowanej przepustowości 10 ton/h dowożone odpady podlegały segregacji w celu wydzielenia metali, szkła, szmat, kości i innych surowców posiadających wartość handlową. Ze spalenia pozostałych śmieci uzyskiwano energię elektryczną (zakładano, iż 1 kg śmieci dostarczy 1 kg pary względnie 0,1 KW energii elektrycznej), zaś stanowiący odpad poprodukcyjny żużel poddawano przetworzeniu w tzw. „żużlowni”. Dokumentacja projektowa zakładała przetworzenie 2 ton żużla w ciągu 8 godzinnego dnia pracy w 3840 cegieł porowatych lub 320 płyt chodnikowych o rozmiarach 600 mm x 600 mm. Nie była to jedyna spalarnia w ówczesnej Polsce. Warto pamiętać, iż w Warszawie przy ul. Spokojnej 15 zakład termicznie utylizujący odpady funkcjonował od 1912 roku i spalał rocznie przeszło 7 000 ton śmieci rocznie.
Powyższy opis nowoczesnych instalacji przetwarzających odpady nie zmienia faktu, iż ówcześnie gros z nich lądowało na wysypiskach. Lokalizowano je poza miastami na polach, bagniskach czy gliniankach jako terenach nie możliwych wedle prawa budowlanego do wykorzystania pod zabudowę. Nie miały one rzecz jasna takiej formy jak dzisiejsze składowiska, aczkolwiek z uciążliwością dla otoczenia próbowano sobie radzić polewając złożone śmiecie mlekiem wapiennym i stosowaniem warstw przekładkowych z piachu lub żużla wielkopiecowego. Wszystko to jakby znajome, jakby dopiero co widziane. Łącznie z ludźmi jeszcze kilka lat temu przeszukujących wysypiska, których tak w czerwcu 1937 roku w reportażu „Gdynia na co dzień” zamieszczonym w Wiadomościach Literackich opisywał prozaik Zbigniew Uniłowski:
„Wolniutko jedziemy w kierunku Witomina. […]Widzimy kręcących się po lesie nędzarzy, wyczekująco zapatrzonych. Na widok ciężarówki ożywiają się, dają sobie znaki, nakrzykują wzburzeni. Ale wóz mija ich obojętnie, i siedzący w nim robotnik spogląda w niebo. Wówczas biegną, na przemian wściekle i żałośnie pokrzykując. Niektórzy trzymają w torebkach nadpsute pomarańcze, niesamowicie żółcące się w tym głuchym lesie. Ciężarówka zasypuje ich kłębem kurzu i pędzi dalej. Z daleka widać bramę, przed nią wyczekujący tłum. Na widok ciężarówki czają się jakby do skoku. Wśród wycia i przekleństw ciężarówka mija bramę, opadnięta zgrają gramolącą się do środka. Walka jest nierówna, dozorujący robotnik usuwa się w kąt, a z platformy wystrzela na ziemię pomarańczowy łup. Tutaj wre zacięta walka, ludzie wydzierają sobie zgniłe owoce, ślizgają się w kwaśno cuchnącej mazi. Zwolna cichnie awantura, obdartusy mijają nas z okrzykami tryumfu. Przystajemy w pewnej odległości od terenu śmietniska miejskiego, zawalonego stosami zgniłych pomarańcz. Ciężarówka pozbyła się już ładunku i ociekając zielonkawym sokiem, wolno zawraca po nowy transport. Nie pomaga oblewanie zepsutych owoców żrącemi płynami, wapnem czy karbolem. W zagajniku, tuż obok śmietniska, czają się nędzarze aby w nocy grzebać w odpadkach, kraść glebie ożywczy kompost, na którym miał wyrosnąć chleb nie dla nich przeznaczony.”
Nie bez przyczyny w reportażu pojawia się ów kompost. Odpady postrzegano wówczas jako źródło substancji nawozowych nie dość wykorzystywanych w rolnictwie. Nie powinno nas to dziwić zważywszy na to, iż strukturze śmieci przeważała organika i frakcja popiołowa. Stąd naśladując procesy kompostowania praktykowane na polskiej wsi od niepamiętnych czasów początkowo śmieci układano w stosach, które polewano gnojowicą i przerzucano widłami. W latach 1928-1929 tę prymitywną w istocie metodę próbowano rozwinąć w Polsce prowadząc badania nad przetwarzaniem odpadów sposobem Beccariego. Dr Giovanni Beccari opatentował w 1922 roku we Florencji własną metodą fermentacji śmieci w zamkniętych komorach z cegły lub betonu wyposażonych w perforowane płyty podłogowe, pod którymi biegły kanały napowietrzające i odprowadzające odcieki. Wypisz wymaluj dzisiejsze instalacje stanowiące biologiczną część MBP.
I oto znów na mych ustach błąka się uśmiech bo jeszcze raz dałem się ponieść gonitwie skojarzeń. Lata dwudzieste, lata trzydzieste jak chce piosenka wróciły raz kolejny. Czas gdy pojemniki na śmieci zwano blaszankami, na podajniki przenoszące śmieci w spalarni mówiono tragarze a ich prędkość zwano chyżością. Nie piosenką, nie sukni szelestem, ale jednak…