Felietony.

24-06-2015 #Felietony

Opowieść trzydziesta trzecia – o ludzkiej przemyślności w potrzebie

„Noc kultury”. Gwar, tłok, ludzi mrowie, lekki organizacyjny chaos. Koncerty, wystawy, instalacje, zdarzenia. Niektóre przemyślane, inne improwizowane na poczekaniu, co widać. Ten jeden długi, ciepły wieczór, który obdarowano nader ryzykowną nazwą. Bo jeśli „Noc kultury”, to można by rzec, jej zmierzch musiał już stać się faktem. Wieczór przedziwny, o którym mędrcy prawić będą, iż sztuka wyrafinowana, o intelektualnych pretensjach miesza się z plebejską. Kultura wysoka przenika się z niską. Choć wyrokując o tym ostatnim zmysły zwieść mogą – pomyślałem zadzierając wysoko głowę, wzorem licznych przechodniów.

Nasz wzrok przekuwała lina przeciągnięta między budynkiem Trybunału Koronnego a pobliską kamienicą. Po owej linie próby spaceru podejmowało jakieś dziewczę. Daremnie, bo czy to ledwie wyczuwalny podmuch wiatru linę kołysał, czy gwar tłumu ją rozpraszał, raz po raz opadała asekurowana na specjalnej uprzęży. To zabezpieczenie różniło ją znacząco od protoplastów spacerujących po linie łączącej przed wiekami dach katedry Notre Dame z przęsłem mostu Saint-Michel w Paryżu. Średniowieczna Francja słynna była bowiem linoskoczkami bawiącymi gości świąt dworskich, odpustów i jarmarków. A przecież znano ich już w starożytności. Ich wizerunki spotkać można wyryte na staroegipskich sarkofagach, czy namalowane na greckiej czy rzymskiej ceramice. O ile dziś spoglądamy na nich z zaciekawieniem, dawniej wręcz fascynowali swym kunsztem i pogardą dla praw fizyki (a może raczej ich znajomością). Nieco dziś zapomniany, urodzony w dolnośląskim Gorzanowie, a niemal całe życie związany z Wrocławiem, niemiecki poeta romantyczny Karl von Holtei sławił mistrzów liny przepyszną przypowieścią. Miały oto przystąpić do niebiańskiego tronu w czas stworzenia dwie dusze, którym Bóg wedle ich rozeznania nie przydał jeszcze właściwości. Jedna z nich należała do poety, druga do linoskoczka. Mylicie się – miałby im rzec Stwórca – tobie poeto dałem linię fantazji, zaś tobie linoskoczku fantazję liny.

Do napisania owej powiastki, miał przywieść poetę spacerujący ówcześnie po linie – Wilhelm Kolter. Jeśli wierzyć kronikarzom był to nie lada mistrz, skoro zdoła wprawić w zachwyt koronowane głowy podczas kongresu w Akwizgranie w 1818roku. Ówczesne konferencje międzynarodowe nie miały bynajmniej charakteru suchej politycznej debaty, czy negocjacji. Towarzystwo spod znaku „Świętego Przymierza” bawiło się przednio przez dwa miesiące oglądając m.in. podniebny pokaz brytyjskiego linoskoczka Jacka Barreda. Wzbudzić on musiał u brytyjskich posłów zwyczajowy atak pychy, skoro król Prus Fryderyk Wilhelm III wezwał do Akwizgranu z odległej Nysy Wilhelma Koltera. Obaj rywale ku uciesze widzów stanęli naprzeciw siebie na jednej linie, która inaczej niż na lubelskim Starym Mieście rozpięta była w taki sposób, iż jeden z nich zmuszony był wędrować ku górze, drugi schodzić ku ziemi. Nieuchronnie musieli się spotkać na środku liny i żaden z nich nie chciał ustąpić. Kolter, który schodził z góry uciekł się do podstępu. Udał jak powiadają, iż chce przeciwnikowi wytrącić z rąk trzymany w dłoniach drążek. Anglik pochylił się by mu to uniemożliwić, wtedy zaś Kolter przeskoczył nad nim dokończywszy zejścia bez swego drążka, który podczas ewolucji opuścił.

Pani usiłująca spacerować po linie rozpiętej nad rynkiem lubelskiego Starego Miasta nie posiłkowała się drążkiem. Nie miała też specjalnych drewnianych butów o żłobionych podeszwach, dzięki którym można było sunąć po napiętej stalowej linie. Ale też nie miała na sobie rozkloszowanej sukienki czy kapelusza, co zdarzało się w Włoszce Marii Spelterini, która jako pierwsza kobieta pokonała 8 lipca 1876 roku spacerując po linię wodospad Niagara. Nie wiem niestety, czy owa pani pokonała założoną trasę. Czy występ jej zwieńczyły oklaski, które były udziałem Francuza Philippa Petit, który w 1974 pokonał na wysokości 350m drogę między nieistniającymi już wieżami World Trade Center? Nie wiem, bo ruszyłem ku kolejnym atrakcjom „Nocy kultury”. I szczerze mówiąc nie zaprzątałem już sobie tym głowy, przez którą przebiegła zgoła inna refleksja. Wyobraźnia karmiona w dzieciństwie i młodości opowieściami o śmiałkach, szelmach i straceńcach przywiodła do pytania – czy ów kunszt, ową umiejętność można w praktyczny sposób wykorzystać? Przywiodła do pytania by zaraz podrzucić najprostsze skojarzenie – ucieczka.

Czyż obraz linoskoczka opuszczającego miejsce swej niewoli za sprawą rozpiętej pod niebem liny nie wpisywałby się w klimat romantycznych opowieści? Czyż nie uwodził by wyobraźni? A jednak nie odnalazłem takiej historii. Może za krótko szukałem? Miast opowieści o linoskoczku natknąłem się natomiast na historię Holgera Bethke, który świtem 31 maja 1983 roku uciekł z NRD przechodząc po linie rozpiętej między poddaszem granicznego domu w dzielnicy Treptow a dachem przeciwległego domu w zachodnioberlińskiej dzielnicy Neukölln. Rozpiął ją strzelając z łuku. I choć miast stąpać po linie przebył swą drogę w pozycji horyzontalnej, i tak jego ucieczka wpisuje się w poczet tych najbardziej efektownych.

Jeśli by na chwilę zapomnieć o przeszłości niektórych uciekinierów sposoby za jakich sprawą odzyskiwali wolność muszą budzić podziw lub zdziwienie. John Dillinger, którego łupem w czasach Wielkiego Kryzysu padła zawartość skarbców 24 banków, uciekł 3 marca 1934 roku z więzienia Crow Point w stanie Indiana terroryzując strażników atrapą broni wykonaną z kawałka drewna zaczernionego pastą do butów. Pani szeryf Lillian Holey musiała po dwakroć płonić lico, gdyż swą ucieczkę gangster kontynuował skradzionym jej nowym Fordem V8.

Ucieczką w równie w filmowym stylu w nocy z 31 października na 1 listopada 1756 roku popisał się Giacomo Casanova. Ów – jeśli mierzyć go współczesną miarą – celebryta został aresztowany 26 lipca 1755 roku przez władze Wenecji pod zarzutem bluźnierstwa. Przewiny wobec czystości wiary mogły być tu tylko pretekstem, choć historycy zdając się pamiętniki Casanovy wskazują, iż szpiegostwem na rzecz Francji począł się trudnić dopiero po opuszczeniu Wenecji. Miał wtedy pójść na służbę kardynała Francois de Bernisa pełniącego rolę ministra spraw zagranicznych króla Ludwika XV, szpiegując m.in. flotę brytyjską w Dunkierce. Bądźmy w tym względzie ostrożni pamiętając, iż czytane z wypiekami na twarzy piętnaście tomów wspomnień to nade wszystko efekt udanej autokreacji pisarza. Zważywszy nadto, iż towarzysząca Casanovie legenda osoby zgłębiającej wiedzę tajemną była na ówczesnych dworach i salonach użyteczną zasłoną dla ludzi zawodowo nadstawiających ucha – by wspomnieć tylko Giuseppe Balsamo zwanego Cagliostro, hrabia de Saint-Germain czy Marie Lenormand. Od tego jakie były rzeczywiste powody uwięzienia Casanovy, ważniejszy wydaje się sam wyrok, który skazywał go na pięcioletni pobyt w Piombi, czyli specjalnym więzieniu usytuowanym w weneckim Pałacu Dożów. Szczególna uciążliwość pobytu w Piombi wiązała się z konstrukcją cel, które umieszczono pod samym dachem pałacu wykonanym z ołowianych płyt. Nie sposób było ich sforsować, zaś latem nagrzewając się od słońca znacząco podnosiły temperaturę w celach, czyniąc pobyt w nich jeszcze bardziej uciążliwym a nawet przyczyniając się do śmierci więźniów. Pierwsza próba ucieczki organizowana przez jego wpływowych przyjaciół i zakładająca wydostanie więźnia przez przejście wydrążone w posadzce celi spełzła na niczym. Casanovę przeniesiono do innej części więzienia mimowolnie odkrywając plan ucieczki. Drugą z cel od sławetnego dachu oddzielał strych wyposażony w okna, co dawało znacznie większe możliwości. Plan ucieczki pomógł mu opracować osadzony po sąsiedzku upadły mnich Marino Balbi. Poprzez wybite w suficie otwory przedostali się na strych, skąd po linach uplecionych z prześcieradeł opuścili się na niższe piętro. Tam znalazłszy pozostawione stroje urzędników, w przebraniu opuścili Pałac Dożów. W podobnie „romantyczny” sposób, opuszczając się po linie z więziennego okna do łodzi dryfującej na Tamizie 4 październiki 1597 roku wydostał się  twierdzy Tower jezuita John Gerard. Trafił tam trzy lata wcześniej za krzewienie w elżbietańskiej Anglii wiary katolickiej, przechodząc ciężkie śledztwo okraszone torturami.

W dwudziestym wieku łódź, która uniosła ku wolności angielskiego jezuitę zastąpił zgoła inny środek lokomocji. Francuz Pascal Payet dwukrotnie uciekał z więzienia przy pomocy wspólników i helikoptera. Po raz pierwszy 12 października 2001 roku z więzienia w Luynes gdzie odbywał 30-letni wyrok za zabójstwo strażnika furgonetki podczas napadu rabunkowego. Skradziony uprzednio śmigłowiec pilotowany przez wspólnika zabrał go z więziennego dachu gdzie zlokalizowana była siłownia. Ponownie schwytany stał się Payet najpilniej strzeżonym więźniem Republiki, co nie przeszkodziło mu w ponownej, zgoła identycznej ucieczce przy użyciu helikoptera 14 lipca 2007 roku z więzienia w Grasse w Prowansji. Przeszło dwa miesiące później francuska policja schwytała uciekiniera. Jego poszukiwania musiała poczytywać sobie za punkt honoru zważywszy, że druga ucieczka Payeta miała miejsce w rocznicę zburzenia Bastylii – twierdzy, w której tak na marginesie, pamiętnego 14 lipca 1789 roku przebywało raptem 7 więźniów.

Pascal Payet nie był pierwszym, którego ewakuowano z miejsca uwięzienia droga powietrzną. Dwadzieścia osiem lat wcześniej, 31 października 1973 roku z dziedzińca więzienia Mountjoy w Dublinie używając porwanego śmigłowca zabrano trzech członków Irlandzkiej Armii Republikańskiej: szefa sztabu Seamusa Twomeya, Kevina Mallona i Joe O’Hagana. Spiskowcy wykorzystali fakt, iż tego dnia więźniowie oglądali na dziedzińcu mecz piłki nożnej. Zaskoczona straż więzienna początkowa nie przeszkadzała w ucieczce, myśląc iż pojawienie się śmigłowca zwiastuję wizytację więzienia przez ministra obrony.

Snując opowieść o pomysłowości uciekinierów, nie sposób pominąć amatorów prac ziemnych. Najbardziej znaną ucieczką przy użyciu podkopu wydaje się wyczyn 76 jeńców niemieckiego obozu Stalag Luft III. W obozie położonym w odludnych okolicach Żagania przetrzymywano pojmanych alianckich lotników. Często trafiali tam jeńcy złapani na próbach ucieczki w innych obozach. Pod Żaganiem podobne pomysły miała wybić im z głowy specjalna konstrukcja obozu, w tym mikrofony mające wychwycić echo ewentualnych prób drążenia podziemnych tuneli. Dość długo przedsięwzięte przez Luftwaffe środki ostrożności przynosiły wymierne efekty. Aż do przybycia do obozu majora RAF Rogera Joyce Bushella. Urodzony w Południowej Afryce Brytyjczyk za ojca miał inżyniera górnictwa, nic więc dziwnego, że gdziekolwiek rzucił go los jeńca brał się za konstruowanie podziemnych korytarzy. Tak było w czerwcu 1940 roku w obozie przejściowym opodal Frankfurtu gdzie podjął próbę ucieczki, tak było w oflagu w Lubece, tak musiało być i w Żaganiu. Aż dziw, że operację w którą zaangażowanych było blisko 600 osób udało się utrzymać w tajemnicy. Postanowiono drążyć na głębokości około 9 metrów trzy tunele, którym nadano imiona: Tom, Dick, Harry. Ostatecznie za drogę ucieczki posłużył ten ostatni, liczący 111 metrów długości. Tunel „Harry” zaczynał się w jednym z baraków, kończył zaś niestety wbrew rachubom uciekinierów jeszcze przed linią otaczającego Stalag lasu, co miało się okazać brzemienne w skutkach. Chętnych do ucieczki było blisko pięciuset, co z góry wykluczało jej powodzenie. Przeprowadzono więc losowanie. W nocy z 24 na 25 marca 1944 roku do tunelu weszło 81 lotników, w tym sześciu Polaków: Antoni Kiewnarski, Stanisław Król, Kazimierz Pawluk, Jerzy Mondschein, Paweł Tobolski i współorganizator ucieczki Włodzimierz Kolanowski. Jak już powiedziano, tunel kończył się na otwartej przestrzeni. Wychodzący na powierzchnię uciekinierzy nie mogli ujść uwagi obozowym strażnikom. Mimo to z wykopu wydostało się 76 lotników. Niestety niemal wszyscy zostali wkrótce wyłapani. Powiodło się tylko dwóm Norwegom i jednemu Holendrowi. Pięćdziesięciu spośród ujętych, w tym wszystkich Polaków rozstrzelano.

Powiecie – znamy, znamy to wszystko! Oglądaliśmy film „Wielka ucieczka” Johna Sturgesa,  a i kanonier Dolas w podkopie pokładał nadzieję. Na kartach ksiąg po linie opuszczały się z okien wysokich wieży nawet księżniczki. Nędzne te przypowieści! Gdybyś waść opowiedział na ten przykład o ucieczce śmieciarką, to byłaby historia!

Będzie więc rzecz o śmieciach i o ucieczkach. Bo i śmiecie, które co dnia wytwarzamy obecne są po drugiej stronie więziennego czy obozowego muru. Co więcej będą w tej opowieści i nasi rodacy, bo Polak w potrzebie i ognia z lodu skrzesać potrafi. (Jest li druga nacja gotowa wywołać powstanie w warunkach zesłania? – w czerwcu 1866 roku siedmiuset zesłańców stanęło zbrojnie wobec wojsk carskich na Zabajkalu).

Kazimierz Piechowski trafił do ziemskiego piekła schwytany w listopadzie 1939 roku podczas próby przejścia na Węgry. Oznaczony obozowym numerem 918 w Auschwitz-Birkenau zmuszony był do pracy w Leichenkommando usuwającym zwłoki rozstrzelanych współwięźniów. Owo podłe zajęcie wyniszczało fizycznie i psychicznie, ale dzięki zrządzeniu losu Piechowski został przeniesiony do pracy pod dachem. Spotkał tam i zaprzyjaźnił się z ukraińskim więźniem Eugeniuszem Benderą, który w maju 1942 roku poddał mu pomysł ucieczki. Bendera pracował w warsztacie samochodowym SS, co stwarzało możliwość pozyskania samochodu. Wykonujący prace porządkowe Polak miał spróbować pozyskać niemieckie mundury. Myśl o ucieczce hamowała jeszcze obawa o tych co zostaną w obozie. Wedle konsekwentnie egzekwowanej zasady za uciekiniera z komanda pracy życiem zapłacić miało dziesięciu innych więźniów. Piechowski miał jeszcze w pamięci apel, w którym sam uczestniczył – selekcję, podczas której za Franciszka Gajowniczka ofiarował swe życie ojciec Maksymilian Kolbe. Wtedy przyszło olśnienie – z obozu można się wydostać nie uciekając ani z bloku, ani z komanda. Należało tylko stworzyć fałszywe komando, złożone z co najmniej czterech osób. W taki sposób Kazimierz Piechowski wespół z Eugeniuszem Benderą powołali do życia Rollwagenkommando. Do dwójki założycieli dołączyli ksiądz Józef Lempart z Wadowic i Stanisław Jaster (w miejsce Alfonsa Kiprowskiego, który zrezygnował gdy spiskowcy odmówili powiększenia grupy o jego przyjaciela).

W sobotę 20 czerwca 1942 roku czwórka więźniów tworząca fikcyjne komando ruszyła pchając wóz ze śmieciami w stronę wartowni. Ten wózek będzie doskonałym alibi, by przedostać się do warsztatów samochodowych, gdzie Bendera przygotował już samochód – Steyera 220. Minąwszy z duszą na ramieniu bramę ludzki zaprzęg porzuca wóz ze śmieciami w okolicach obozowej stajni. Przez bunkier z koksem Piechowski, Lempart i Jaster przedostają się do przyległego magazynu. Wyłamując łomem kłódkę u drzwi wchodzą do środka by zaopatrzyć się w mundury i broń. Tymczasem Bendera w warsztacie odpala samochód i podjeżdża pod rampę obok magazynu. Wysiada z samochodu i obserwowany przez strażników przepisowo melduje się przed przebranym w mundur oficera SS Piechowskim. Bendera wchodzi do środka magazynu, zrzuca obozowy pasiak a po chwili czwórka fałszywych esesmanów siedzi już wewnątrz samochodu. Prowadzi Bendera, obok niego Piechowski w mundurze  Unterstrumfuhrera, z tyłu Jaster i Lempart. Uciekinierzy nie wiedzą jednak, bo nie mogą wiedzieć, jak odbywa się przejazd przez bramę obozu. Czy sam widok samochodu SS skłoni strażników do podniesienia szlabanu? Kiedy wygląda na to, iż konieczny będzie rytuał odprawy, zdają się na brawurę. Piechowski wychyla się przez okno tak by widoczne były dystynkcje oficera i ruga strażników. Szlaban w pośpiechu wędruje w górę a obozowy Steyer nie zatrzymując się uwozi ich poza teren obozu. Pech dopada ich na szczęście dopiero na wolności. Samochód zawodzi i dalej muszą już uciekać pieszo. Wszyscy ujdą z życiem, choć jeszcze tego samego dnia ruszyły poszukiwania uciekinierów. Równie ciekawe jak sama ucieczka są dalsze losy zbiegów, a zwłaszcza nie rozwikłana do dziś tajemnica śmierci Stanisława Jastera, ale to temat na zgoła inną opowieść.

Podczas ucieczki fikcyjnego Rollwagenkommando śmieci stanowiły jedynie niezbędne alibi, na wstępnym etapie zuchwałego planu. Zgoła inaczej było w przypadku pułkownika Juliana Filipowicza, który 10 maja 1940 roku zbiegł z miejsca, które nader często bywało przedsionkiem dla Auschwitz. Ale po kolei… Czterdziestopięcioletni Julian Filipowicz był doświadczonym oficerem. Legionista, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, w kampanii wrześniowej dowodził Wołyńską Brygadą Kawalerii. Jego ułani w bitwie pod Mokrą pokonali niemiecką 4 Dywizję Pancerną gen. Reinhardta niszcząc 62 czołgi i 50 pojazdów opancerzonych. Po rozwiązaniu brygady po bitwie pod Jacnią przedostał się do Warszawy, gdzie włączył się w działalność konspiracyjną. Rozpoznany w lutym 1940 roku na ulicy przez agenta Gestapo trafia na Pawiak, gdzie oczekuje na egzekucję lub transport do obozu. Decyzję o przygotowaniu ucieczki pułkownika Filipowicza podejmuje komendant Okręgu Warszawa Związku Walki Zbrojnej pułkownik Stefan Rowecki. Według planu uzgodnionego z polskimi strażnikami pracującym na Pawiaku uciekinier ma ukryć się na pace samochodu wywożącego śmiecie. Gwoli wyjaśnienie, odpady wywożono wówczas samochodem z otwartą skrzynią, nie zaś z obowiązującą dziś zabudową. Plan był ryzykowny, gdyż Niemcy każdorazowo sprawdzali samochód przy użyciu ostrych stalowych prętów. Zwyczajową procedurę zastosowano także w dniu ucieczki. Długie pręty, metodycznie raz za razem zgłębiały ładunek śmieciarki, by wreszcie boleśnie przeszyć dłoń pułkownika. Ów zagryzł z bólu wargi, ale nie wydał z siebie głosu co uratowało mu życie. Samochód przekroczył bramę Pawiaka i skierował się na wysypisko, gdzie na uciekiniera czekali koledzy z konspiracji. Wyleczywszy rany pułkownik Filipowicz zostanie mianowany komendantem Okręgu Kraków ZWZ. Ponownie ujęty w marcu 1941 roku przejdzie brutalne śledztwo w niemieckim więzieniu na Montelupich skąd po raz drugi uda mu się uciec – skatowany tak mocno, iż Gestapo uznało go za zmarłego zostanie wywieziony do kostnicy poza więzieniem. Tam odzyskawszy przytomność nocą wyczołga się ze stosu trupów, w padającym przez okno świetle księżyca odnajdzie szczęśliwie nie zamknięte drzwi i dowlecze do domku dozorcy kostnicy, gdzie wreszcie odnajdzie pomoc.

W tym miejscu właściwie powinienem zakończyć tę opowieść. Powinienem, bo kreśląc ją zgodnie z założonym planem nieuchronnie zmierzam do momentu, w którym poczuję dyskomfort zestawienia heroizmu owych wojennych bohaterów z ich współczesnymi (choćby nieświadomymi) naśladowcami. Bo oto przełom wieków przyniósł wieści, które z kronikarskiego obowiązku chciałoby się jednakowoż przytoczyć.

W styczniu 1994 roku „Los Angeles Times” donosił o ujęciu na wysypisku zbiega z więzienia w Lancaster w stanie Pensylwania, który zjawił się tam wraz z opróżnieniem śmieciarki. Dwudziestopięcioletni Steven Ch. Brigida okupił nieudaną próbę ucieczki jedynie połamaniem żeber, tylko dlatego że wskakując do odwłoku śmieciarki przypadkiem znalazł się w środkowej jej części. W przeciwnym wypadku mechanizm zagęszczający odpady byłby dlań  bezlitosny i Brigida podzieliłby los Benjamina Redferna. Redfern, członek lojalistycznej organizacji Stowarzyszenie Obrońców Ulsteru (UDA) zginął 10 sierpnia 1984 roku w podobny sposób próbując opuścić osławione północnoirlandzkie więzienie Maze. Identyczny brak wyobraźni przyczynił się do śmierci dwóch więźniów, którzy w połowie lipca 2005 roku wydostali się z więzienia stanowego w LaGrange w stanie Kentucky. Ciała Michael Talbota  i Averego Rolanda odnaleziono nazajutrz po ucieczce na odległym o 35 mil składowisku Valley View. Pięć lat później taki sam los spotkał uciekającego z więzienia w El Paso w Texasie trzydziestoletniego Carlosa Roberto Medina-Bailon, który pracując w więziennej kuchni schował się w pojemniku z odpadami.

Nie sztuka skryć się w plastikowym czy metalowym pojemniku. Co jednak zrobić, gdy na terenie więzienia zbiórka odpadów odbywa się w workach? W sierpniu 2012 roku w placówce Delegacia de Furtos w brazylijskiej Kurytybie dwójka więźniów, Sidney da Cruz i Carlos Pereria przy udziale wspólników schowała się w ich wnętrzu. Zawiązane worki wraz z zawartością zwróciły uwagę strażnika. Zdało my się, że „oddychają”. Jakież było jego zdziwienie, gdy zamiast szczurów, których się spodziewał odkrył dwie skulone postacie w więziennych uniformach. Rzec by można, iż czujność strażnika  w istocie uratowała życie niefortunnym zbiegom.

Czyżby więc ucieczka z więzienia przy pomocy współcześnie używanej śmieciarki była niemożliwa? Wydaje się to nieprawdopodobne, a jednak w sierpniu 2000 roku z więzienia w miejscowości Guayama na południu Puerto Rico w ten sposób zbiegło trzech więźniów skazanych na dożywocie. Strażnicy w Guayama musieli być mniej spostrzegawczy, choć uciekinierzy tak jak ich brazylijscy koledzy ukryli się w plastikowych workach ze śmieciami.

Oczywiście śmieciarkę, można również wykorzystać podczas ucieczki w mniej finezyjny sposób. W 1991 roku przeszło stuletnie mury zakładu karnego Boggo Road w australijskim stanie Queensland były świadkiem staranowania więziennej bramy przez czwórkę zbiegów pod przywództwem Harolda MacSweeneya. Skazani opanowali samochód odbierający odpady z męskiego oddziału więzienia i ku zaskoczeniu strażników z impetem uderzyli w stalową bramę z napisem „Brisbane Prison”. Jak w wielu podobnych przypadkach zbiegów dość szybko ujęto, zaś przywódca MacSweeney zginął rok później w kolejnej próbie ucieczki.

I to w zasadzie byłby koniec opowieści o niezwykłych pomysłach desperatów. Kreśląc jej kolejne fragmenty odnoszę nieodparte wrażenie, iż upływ czasu miast przydawać im finezji coraz bardziej je pospolituje. Może to kwestia intelektu uciekinierów? Bo cóż myśleć o siedemnastoletnim złodzieju, który w maju 2012 roku uciekając z ośrodka szkolno-wychowawczego w Łodzi skrył się w zsypie na śmieci jednego z wieżowców przy ul. Zgierskiej. Schodząc w dół z poziomu dziesiątego piętra zaklinował się między piątym a czwarty. By uwolnić pechowca trzeba było rozkuwać ścianę bloku…